wtorek, 28 kwietnia 2015

Stara sala

Hedion był młody. Miał zaledwie osiemnaście lat, ale nie zmarnował ich tak jak inni. Był wyjątkowo doświadczony w walce w porównaniu ze swoimi rówieśnikami, ba, nawet z tymi, którzy byli od niego trzydzieści lat starsi! Co ciekawe – nie był wcale sławny. W zasadzie, to nawet niewiele osób wiedziało o jego istnieniu.­ Oczywiście wynikało to z ignorancji tych, którzy byli u władzy. Ileż to razy musiałoby im się jeszcze obić o uszy, że ludzie na północy giną i znikają? Tylu już wyemigrowało do Serca Everelandu, ale nikt nie zwracał na to uwagi.

Hedion werbował wojowników do swojej armii. Zaczęło się to dopiero cztery lata temu, kiedy opanował vouxis, które pozwalało mu na przejęcie mocy, zabitego przez siebie czarodzieja lub człowieka, lub demona, czy innego stworzenia (w granicach rozsądku, ludzie, nie mógł przejąć zabójczych umiejętności walki borsuka). Wszystkiego nauczył się od swojego zmarłego mistrza, który go wychowywał.

System naboru wojowników był bardzo prosty. Namawiał dobrych wojowników, by się do niego przyłączyli. Kiedy mu odmawiano, toczył z nimi pojedynek, przejmował ich moce i stawał się silniejszy. Być może teraz mało kto o tym wiedział, ale Hedion był najpotężniejszy. To dlatego jego ludzie się go słuchali. Ze strachu.

U swego boku miał jednego przyjaciela. Andrew nie był świetnie wykwalifikowanym wojownikiem, ani nadzwyczajnie utalentowanym magiem, ale miał w sobie coś, co Hedion bardzo sobie cenił. Nie tylko był lojalny, ale patrzył na swojego mistrza zupełnie inaczej niż inni i jako jedyny, zwracając się do niego, używał jego imienia. Nie wynikało to z tego, że wychowali się razem, bo poznali się dopiero pięć lat temu, zanim zginął wielki mistrz Hediona. Prawdę mówiąc, Andrew był pierwszą osobą w wieku Hediona, z którą ten mógł porozmawiać dłużej niż półgodziny.

Zaylar Mellarest Qualhasamo – wielki mistrz, który uratował swojego ucznia z objęć śmierci ponad osiemnaście lat temu. Zawsze widział w nim pokrzywdzonego dzieciaka, któremu rodzice nie chcieli dać szansy i którego postanowili zabić tuż po narodzeniu. Doskonale wiedział dlaczego chcieli się go pozbyć. Słyszeli przepowiednię, która mówiła o tym, że ich syn kiedyś zniszczy cały świat. Dowiedział się o tym przez przypadek, ale postanowił zainterweniować.

Był czarodziejem, który bardzo lubił wtykać nos w nieswoje sprawy. Jego moc była swojego czasu tak ogromna, że nie musiał się obawiać o swoje istnienie. Oczywiście z wiekiem wszystko przechodzi. Moc również.

Oprócz tego, był też wyczulony na czynienie wszelkiego zła, szczególnie tego, które było dokonywane na dzieciach. Czy właśnie dlatego uratował przyszłego pogromcę świata? Nie, chyba po prostu w niego wierzył i chciał udowodnić, że te wszystkie przepowiednie to bzdura.

Jednak miały one w sobie trochę prawdy. Hedion doskonale wiedział, że Evereland czeka wielka wojna. Wiedział też, jakie powstaną strony i dlaczego będą walczyły o tron. Żadna z nich mu się nie podobała. Właśnie dlatego postanowił stworzyć własną.

Chłopak siedział na skraju wysokiej skały. Była czymś w rodzaju kilkunastometrowego klifu, z tą różnicą, że pod sobą nie miał morza, tylko ogromne błonia, które z trzech stron otaczał las. Bardzo często siadał w tym samym miejscu i w ten sam sposób, opierając luźno łokieć na podkulonym kolanie, tak, że noga i ręką tworzyły kąt blisko dziewięćdziesiąt stopni.

Z tego miejsca obserwował swój obóz i swoich ludzi.

Usłyszał w głowie czyjeś myśli. Jednak tylko na chwilę.

Oczywiście w te wszystkie umiejętności, które posiadał, wchodziło również czytanie cudzych myśli. Długo się tego uczył, ale udało mu się nad tym zapanować. Przynajmniej częściowo... Andrew był jedynym, który potrafił zamknąć swój umysł przed Mistrzem.

– Hedionie – zawołał. W jego głosie była minimalna nutka niepokoju.

Chłopak odwrócił się i zręcznie zeskoczył z kamienia, na którym siedział. Przy tym ruchu, jego długie, ciemne włosy zatańczyły na wietrze, po czym miękko opadły na plecy.

Mierzył około metr-osiemdziesiąt i miał dobrze rozbudowaną masę mięśniową. Nie krył się z tym, bo bardzo często spacerował bez koszulki. Zamiast niej, nosił długą, zimową pelerynę z kapturem. Wielu mieszkańców północy nosiło takie peleryny, ponieważ północ miała to do siebie, że było na niej wyjątkowo zimno. Jednak Hedionowi to zupełnie nie przeszkadzało. W końcu władał wszelkim ogniem, jakżeby mogło być mu zimno?

Miał też na sobie czarne bojówki i ciemne, masywne buty, sięgające niemal do połowy łydki. Po obu stronach bioder nosił długie samurajskie miecze. Z tyłu, przy pasie w spodniach, miał trzy lekkie noże do rzucania, a na lewym przedramieniu uprząż, w której chował sztylet.

Spojrzał z uśmiechem na swojego przyjaciela .Gdyby ten uśmiech nie zagościłby na jego twarzy, można by powiedzieć, że ten człowiek, w połączeniu ze swoim radiowym głosem, stanowił ucieleśnienie zła. W pewnym sensie tak właśnie było.

– Co się stało?

– Miałem cię informować, gdyby coś się działo... Kilka minut temu w obozie wybuchły drobne zamieszki.

– Jak drobne?  Powoli szedł w stronę przyjaciela, dając mu tym samym znać, że chce, aby go tam zaprowadzono.

– Michael bije się z Johnem. Ale zaczynają się tworzyć strony i jeśli zaraz się tam nie znajdziemy, to już nie tylko ta dwójka będzie sobie skakała do gardeł.

– A o co takiego im poszło?  spytał zaciekawiony.

– O bunt.

– Bunt?

– Tak... Michael uważa, że nie powinniśmy tak długo się tu ukrywać i jesteśmy już od dawna gotowi, by zacząć działać.

– Ukrywać?  zdziwił się Hedion.  Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek przed kimś uciekali.

Jego ludzie mało rozumieli, bo źle interpretowali jego słowa. Jednak cały czas nad tym pracował. Przez takich jak Michael zaniżała się średnia inteligencja społeczeństwa i opóźniała jego postęp. Znał bardzo dobrze każdego ze swoich ludzi, chociaż było ich szesnaście tysięcy. Jedni wyróżniali się bardziej, a inni mniej. Ten koleś wyróżniał się zdecydowanie za bardzo i nie było mu to na korzyść.

Hedion tylko zszedł z górki i zrobił nie więcej jak kilkanaście metrów, kiedy zobaczył zgrupowanie pięćdziesięciu osób. Utworzyli niedomknięty krąg, w środku którego biło się na pięści dwóch mężczyzn. Jeden miał tylko złamany nos. Drugi wyglądał gorzej, bo musiał wcześniej oberwać kamieniem w głowę i miał zakrwawione usta. Właśnie splunął krwią. Przypominało to bardzo niekompetentne walki gladiatorów – każdy z walczących miał swoich zwolenników.

Kilka osób ze zgrupowania popatrzyło nad bijącymi się mężczyznami z przerażeniem. Hedion dobrze wiedział, jak reagują na jego obecność i dlaczego tak jest. Na pierwszy rzut oka, każdy mógłby o nim powiedzieć, że musi być niezwykle miły i często się śmieje. Tak mówiły o nim jego rysy twarzy i po części nie kłamały. Jednak kiedy Hedionowi się coś nie podobało i uśmiech znikał z jego twarzy, wszyscy wiedzieli, że zaraz poleje się krew, a wskaźnik ich poczucia bezpieczeństwa szybko zmaleje.

Hedion cały czas się uśmiechał. Mężczyźni przestali się bić i również odwrócili się w stronę przybysza.

– Mistrzu, my...  zaczął tłumaczyć całe zajście John. Jednak Michael wcale nie uważał, że należy się z tego tłumaczyć.

– Myślisz, że będziemy tu przez cały czas siedzieć i chować głowę w piasek?  syknął. Zebrani zamarli. Tego tonu nikt nie używał, jeśli zwracał się do Hediona. To było równe z samobójstwem. Jednak młody przywódca ciągle się uśmiechał.  Nie mam zamiaru się tobie poddawać! Czekasz na odpowiedni moment, którego wcale nie ma! Chcemy zmian! Nie pozwolimy się prowadzić przez jakiegoś smarkacza, z jego osobistych pobudek! Myślisz, że jesteś w stanie cokolwiek wygrać? Wcale nie jesteś taki silny, jakiego udajesz! Powinniśmy uderzać teraz! Tak naprawdę gówno wiesz o strategii i nie masz pojęcia jak prowadzić wojnę, bo nawet nie potrafisz się za to porządnie zabrać! Pokonałby cię nawet...  sztylet wbity w gardło Michaela położył kres tej odważnej wypowiedzi. Nikt nawet nie widział, kiedy Hedion sięgnął za pas, by chwycić nóż i cisnąć nim w stronę buntownika, który właśnie upadał na ziemię z szeroko otwartymi oczami. Najpierw chwycił się za krwawiące gardło i uklęknął, a później upadł nieżywy na twarz.

Hedion już się nie uśmiechał. Podszedł do trupa, którego odwrócił butem na plecy i wyciągnął nóż. Wytarł głęboko zanurzone ostrze o czarny materiał na prawe ręce i instynktownie włożył broń do paska z tyłu spodni. Spojrzał na wszystkich zebranych, ale nikt nie był w stanie spojrzeć na niego. Mierzył każdego z osobna swoim morderczym spojrzeniem i zatrzymał się, gdy trafiło ono na Johna. Nie obchodziło go to, że był tutaj ofiarą i bronił strony swojego mistrza. Nieposłuszeństwo to nieposłuszeństwo. A wszyscy inni muszą mieć przykład, jak ono karane. Muszą się bać.

Ruszył w stronę drugiego mężczyzny, zamieszanego w bójkę. John powoli podniósł wzrok. Był starszy od Hadiona o osiem lat, ale wszyscy mieli wrażenie, że jest dokładnie na odwrót. Spojrzał przerażony prosto w twarz mistrza. Serce biło mi głośno, a nogi miękły. Nie potrafił tego znieść, ale wiedział, że musi wytrzymać do końca.

W ciągu pół sekundy Hedion wyciągnął prawą ręką samurajski miecz z lewej strony i jednym ruchem ściął głowę Johna. Nie schował od razu miecza. Skierował go ostrzem do dołu i dalej patrzał na zgromadzoną osoby. To, że kogoś zabił, ani trochę go nie poruszyło.

– Śmiało, pójdźcie w ślady tej dwójki  zachęcił, zaciskając mocniej dłoń na rękojeści miecza. Mówił ściszonym głosem, ale każdy doskonale wiedział, że to zajście bardzo mu się nie podobało. Prócz jego tonu, świadczyły o tym dwa trupy.  Nie obiecuję, że wyjdzie wam to na dobre, bo wtedy zaczniecie prowadzić osobną wojnę. Ze mną.



Tommy wybrał przypadkową książkę z ułożonego wcześniej stosu.

Razem z Vivanne przez całe święta przekopywali bibliotekę w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mieć związek z trupem w lesie, lub tymi potworami. Być może, jak powiedziała Agnes, temat był zamknięty, ale we dwójkę uznali, że warto jeszcze się tym zainteresować. Oczywiście sama Agnes nie miała na ten temat nic wiedzieć. Zaraz wyleciałaby z kazaniem, że jej nie ufają i nie wierzą w słowa jej ojca. Teraz był najlepszy czas na to, żeby czegoś poszukać, bo nie było możliwości, aby dziewczyna o czymkolwiek się dowiedziała. A oni po prostu chcieli się ubezpieczyć. Warto wiedzieć, z czym miało się do czynienia, nawet jeśli już to przeszło.

Problem był w tym, że pomimo ich starań, nic nie dało się wyszukać. Przez cały czas siedzieli w bibliotece z nosem w książkach, ale w żadnej z nich nawet nie pojawił się podobny potwór do tych, jakie widzieli. Najciekawszą książką, jaką do tej pory dostali w swoje ręce, była ta, która opisywała zwyczaje i tortury średniowieczne. To pewnie ta sama, którą dopadła Agnes. Nie potrafili bardziej zbliżyć się do sprawy.

– Poddaję się  powiedział Tommy, kiedy przejrzał spis treści i przekartkował ostatnią książkę.  Tutaj nawet nie ma niczego na temat plagi jakichkolwiek potworów.

Vivanne spojrzała na niego poirytowana.

– To pomyśl inaczej  one nie powstały same z siebie. Ktoś musiał je stworzyć. Nie wygląda ci to na dzieło czarnej magii?

Wyglądało. Ale jakim cudem ojciec Agnes mógłby być wtedy taki pewien wyeliminowania ich z tego świata? Przecież skoro są dziełem czarnoksięstwa, to w każdej chwili mogą znów zaatakować. Być może nawet ktoś tworzy ich armię.

– Wierzysz w to?  spytał.  Nie wydaje mi się, żeby ktoś je stworzył, chociażby dlatego, że w dzisiejszych czasach nie ma już tak potężnych czarodziejów.

– Może ktoś z władzy?  zaproponowała.  Król i twój ojciec mają przy sobie naprawdę dużo takich ludzi.

Tommy spojrzał na nią chłodno.

– To nie są ludzie, których możesz podejrzewać. Skoro znaleźli się na swoim miejscu, to oznacza, że musieli sobie na to zasłużyć. Mój ojciec i król nie mają w głowie siana, i potrafią dobierać takich ludzi. A gdyby coś się z nimi działo, na pewno by już to zauważyli.

Vivanne zrobiło się głupio. Nie pomyślała o tym, w ten sposób.

– Przepraszam...  mruknęła zakłopotana.

– Nic się nie stało.  Tommy posłał jej uśmiech. To chyba oczywiste, że nie miałby jej tego za złe.  Wiesz co? Może poszukajmy czegoś na temat takiej czarnej magii. Nie wierzę, żeby nigdy wcześniej na wyspach nie pojawiły się jakieś plagi, przez jakiegoś naburmuszonego kretyna.

I faktycznie. Po kilku godzinach ślęczenia nad książkami Vivanne krzyknęła szczęśliwa:

– Mam!  W bibliotece oprócz nich były jeszcze trzy osoby, które właśnie się odwróciły. Vivien obróciła się za siebie. Nie chciała, żeby ktoś wiedział co robią, więc przysunęła się z książką bliżej Tommy'ego. Dziewiętnasty wiek. Panowali wtedy Everelandem ludzie, którzy się na nim urodzili, z rodu Tertholów. Tuż przed drugą wojną, zanim jeszcze Koehrnańczycy zaczęli prowadzić z Everelandem morską wojnę, a Sansagowie obudzili wampiry, próbowali innych rzeczy. To znaczy Sansagowie  wyjaśniła, gdy zauważyła, że chłopak zaczyna się gubić.  Sansagowie nie chcieli z początku budzić wampirów, więc wymyślili coś innego. Postanowili, że wyślą na Evereland demony, które stworzył Draalt Pequar. Były bardzo udane...  zamyśliła się i odwróciła w stronę Tommy'ego książkę, wskazując palcem na obrazek, przedstawiający czarnego upiora. Był bardzo typowy, albo przynajmniej tak właśnie kształtowało się słowo ,,upiór" w głowie Vivien. Miał szarą skórę. Pewnie była blada, ale przykrywała ją cienka, czarna szata, przez którą miało się wrażenie, że cała skóra jest szara. Oczywiście miał czerwone, świecące oczy, a na jego ciało (prócz skóry) składały się tyko kości. Jedna dłoń zaciskała się na mieczu i to dopełniało upiorowi przerażającego wyglądu.  W każdym razie  odwróciła książkę w swoją stronę  plan wypalił i udało się je sprowadzić do Everelandu. Zasiały tam sporo zniszczenia, zabijały... Wszystko co robiły, miały zakodowane, razem z zaklęciem tego czarnoksiężnika - Pequara. Można je było bardzo prosto zabić  zdziwiła się.  Wystarczyło podpalić je ogniem, użyć zaklęcia ogniowego, albo przypadkowego, silnie uderzającego. Nawet śmiertelnego. Oczywiście Sansagowie się tym nie martwili, bo mogli tworzyć te stwory od nowa. Nikt wtedy nie wiedział, że zużywało to bardzo dużo mocy Draalta Pequara. Był to pierwszy taki przypadek w historii, kiedy zaczęto kreować własne maszyny do zabijania... W każdym razie nie tak zginął ten cały czarnoksiężnik, tylko go ścięto.  Vivanne prześledziła tekst, który uznała za mało istotny i zaczęła opowiadać dalej.  Zrobili to Everelandczycy, chcąc się w ten sposób pozbyć się tych potworów i... udało im się.

– Więc trzeba zabić ich twórcę, tak?  zdziwił się Tommy.  I jak to teraz nie wygląda? Można dalej coś takiego tworzyć? Nic z tym nie zrobili?

Vivanne wbił wzrok w książkę i zaczęła dokładnie czytać.

– Nałożyli pieczęci...  chciała podać nazwę, ale nie była w stanie przeczytać liter. Prawdziwe łamanie języka.  Nałożyli jakieś pieczęci i są podobno one nie do złamania, bo cały czas są one podtrzymywane. I dzięki tym pieczęciom nie można używać takiej magii, jaką używał Pequera.

– Wszystko można złamać.  Na twarz Tommy'ego wpełzł kwaśny uśmiech.  W świecie czarodziejów nie ma rzeczy stałych i nieodzownych.

– To prawda... Nam, jako społeczeństwu, nie pozostaje nic innego, jak tylko ufać kompetencji tych ludzi, którzy tego wszystkiego pilnują.  Zanim Tommy zdążył cokolwiek powiedzieć, dodała szybko.  Oczywiście tacy ludzie są bardzo rozważnie dobierani do swoich zadań i nie znaleźli się tam przez przypadek, prawda?



Popołudniu do zamku wkroczyli wszyscy uczniowie, którzy wrócili z przerwy świątecznej. Agnes niezmiernie się cieszyła, że trafili akurat w porę obiadu, bo po podróży czuła ściskanie w żołądku. Poza tym, że była głodna, dokuczało jej zmęczenie, dlatego wyszła jako jedna z pierwszych z wielkiej sali, prosto do pokoju. Nawet nie pamiętała, kiedy udało jej się zasnąć.

Agnes stała w prowizorycznej, kamiennej kuchni. Schowała jeden z noży do buta i wytarła zakrwawione ręce o spodnie. Zaczęła otwierać wiklinowe pudła w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego. Starała się nie pozostawiać po sobie czerwonych śladów z zakrwawionych rąk.

Chwyciła za materiałowy worek, przywiązany do pasa i zaczęła do niego pakować butelki z eliksirami. Nie miała pojęcia, do czego one miały służyć, ale uznała, że lepiej je mieć. Podobno mieli tu znaleźć to, czego szukali. Rozejrzała się po otoczeniu. Wyglądało na całkiem stabilne i bezpieczne miejsce...

Przeszła na drugą stronę pomieszczenia i otworzyła drewnianą szafkę. Dwie, zwinięte, grube liny i długi, ciemnozielony płaszcz wrzuciła do worka z eliksirami. Na małych półeczkach, umieszczonych wewnątrz szafy znalazła kilka masywnych, zarówno długich, jak i krótkich, noży.

Nagle usłyszała głośny krzyk.

Otworzyła oczy. Nie była wystraszona, tylko spokojnie przewróciła się na prawy bok. Jeśli ten sen miałby w ogóle coś oznaczać, to była zbyt zmęczona, żeby się tym teraz przejmować.

Następnego lekcje czekały na wszystkich uczniów bez wyjątku.

Agnes już nie była tak wycieńczona jak poprzedniego dnia, ale obudziła się z potwornym bólem głowy. Nie specjalnie się tym przejęła. Uznała, że samo minie, jak zawsze i zaczęła się pakować na lekcje.

Pierwszą lekcją z samego rana była historia. Profesor Walter Winscent usiadł na biurku i spytał swoich uczniów, jak spędzili święta. Przez tą godzinę lekcyjną nawet o krok nie ruszyli z programem nauczania, bo klasa z nauczycielem przedyskutowała całą godzinę. Agnes nie miała do niczego głowy tego dnia, więc tylko słuchała, powoli zamykając oczy.

– A co ty robiłaś przez święta? – spytała Vivien, zanim zauważyła, że jej koleżanka z ławki przysypia. – Pewnie dobrze się bawiłaś...

Agnes wzięła głęboki oddech, który miał jej pomóc w odświeżeniu umysłu. Zamrugała oczami i spojrzała na Vivanne.

– Całkiem dobrze – odpowiedziała w końcu. – Dużo się śmialiśmy, wymieniliśmy prezentami... Ach, no i poznałam siostrę Dale'a i Shawna – Leę. Jest urocza – uśmiechnęła się śpiąco. – A ty? Jak je zniosłaś?

Vivanne była nieco zazdrosna, ale nie dała się wybić temu niewdzięcznemu uczuciu na wierzch.

– Cóż... Dyrektor Marshall był przez cały ten czas w szkole, tak samo jak profesor Esper Stevenson i Austin Levent. Czyli nic ciekawego, z nimi nie można normalnie porozmawiać tak jak z... chociażby profesor Susan King lub profesorem Robertem Gillbertem.

– A ktoś uczniów został w szkole na święta? – spytała marszcząc brwi. Prawdę mówiąc, nic ją to nie obchodziło, tak samo jak zdanie Vivien o profesorach, ale na tyle mało kontaktowała, że była w stanie słuchać wszystkiego.

– Ja Tommy i trzech gości z jego klasy. To było takie dziwne... Było nas tak mało i wszędzie było tak cicho. Zupełnie jakby cała szkoła umarła na kilka tygodni. Kiedy zaczął się nowy rok...

Vivien przerwała, bo zauważyła, że Agnes położyła głowę na ławce, podpierając się jedynie rękoma.

Obudził ją dopiero dzwonek.

Aby dzień nie był taki lekki, profesor Winscent uznał, że skoro nie przerobili materiału na tą lekcję, to wszyscy uczniowie muszą na następną lekcję przynieść wypracowanie na temat polityki rodu Tertholów. Vivien się cieszyła, bo mogła się na ten temat rozpisać. Agnes, natomiast, nie bardzo.

Musiała odzyskać przytomność na następnej lekcji, ponieważ była nią samoobrona. Zauważyła, że ostatnio mniej lubi ten przedmiot... No, ale to chyba tylko dzisiaj, przez to, że nie ma na niego siły i jej głowa groziła eksplodowaniem z minuty na minutę coraz bardziej.

Na szczęście tego dnia profesor Ranulfr uznał, że nie będzie przemęczał swoich uczniów i postanowił, że zajęcia odbędą się w budynku szkoły, na hali przeznaczonej do tego typu lekcji. Nakazał im piętnaście minut szybkiego biegu na rozgrzewkę, a później zapowiedział, że powinni poćwiczyć pojedynkowanie się, bo ostatnio bardzo dawno nie korzystali ze swoich różdżek.

Agnes bardzo to pomogło, bo przestała już myśleć o bolącej głowie, a całe niewyspanie i zmęczenie z niej uleciało, ustępując nowej energii. Stanęła na przeciwko wysokiego chłopaka. Gerry Canton już od samego początku był jej parą do ćwiczeń i udało mu się przez to nieco wybić poniad poziom pozostałych uczniów z jego roku. Zdążyli się polubić. Agnes nadal pamiętała, jak na pierwszej lekcji ćwiczyli szermierkę i Gerry uznał, że nie będzie miał z nią problemów, bo jest dziewczyną. Szybko mu wtedy to wybiła z głowy. Pokazała mu, że nie należy jej lekceważyć i skopała mu tyłek. Od tego czasu Gerry bardzo się za siebie wziął, ale jeszcze nigdy nie miał szansy pokonać Agnes. W końcu ona ćwiczyła to całe życie i robiła to całym swoim sercem.

Rzucił na nią zaklęcie atakujące. Było bardzo wolne, więc tylko przesunęła się w bok. Przez większość czasu tylko schylała się i podskakiwała, bu uniknąć ciosu. Sama rzucała te same zaklęcia, tylko szybciej, przez co Gerry miał problem, bo musiał jednocześnie tworzyć tarczę i starać się trafić przeciwnika.

W pewnym momencie przyjął na klatę trzy zaklęcia uderzające, ale skupił się wtedy na tym, by wycelować w nogi Agnes.

– Resusciabato! – krzyknął.

To spowodowało, że dziewczyna został wysadzona na trzy metry w powietrze. Wszystko działo się bardzo szybko, bo przypominało to nienaturalnie wysoki wyskok, więc Gerry musiał działać od samego początku. Sądził, że teraz będzie zbyt zdezorientowana, żeby bronić się przed jego atakami i nie będzie w stanie robić uników. Zaczął ciskać w jej stronę pełno prostych zaklęć, jedno po drugim, najszybciej, jak tylko potrafił. Dla Agnes wzbijanie się wysoko w powietrze nie było niczym nowym. Zachowywała się tak samo, jakby była na ziemi. Wyczarowała tarczę, która wsiąknęła wszystkie zaklęcia i gdy znalazła się w najwyższym punkcie lotu skupiła się, by zaklęcie obezwładniające wyszło jej naprawdę silne.

– Exarment!

Chłopaka odrzuciło do tyłu, a jego różdżka poleciała w przeciwną stronę. Agnes ledwo zdążyła rzucić zaklęcie, które spowalniało odrobinę jej lot. Dzięki temu wylądowała na ziemi bezpiecznie i nic jej nie bolało. Przynajmniej nie tak bardzo, jak bolałoby, gdyby spadła z trzech metrów na ziemię, zupełnie do tego nie przygotowana.

Podniosła z ziemi różdżkę Gerry'ego i podeszła do niego, pomagając mu wstać. Jęknął z bólu, ale dał się podnieść i przejął od niej swoją różdżkę.

– Jesteś zbyt wolny – stwierdził profesor Ranulfr. – Powinieneś popracować nad rzucaniem serii zaklęć. - Przeniósł wzrok na Agnes. – Ty za to mogłabyś zacząć częściej używać groźniejszych zaklęć.

Problem był w tym, że wszystkie silne zaklęcia zupełnie wypadły Agnes z głowy. Nie potrafiła ich wyszukać w tak szybkim czasie, podczas pojedynku. Zaproponowała Gerry'emu, że poćwiczą jego krótkie i szybkie serie zaklęć. On starał się rzucić jak najwięcej zaklęć w najkrótszym czasie, kiedy Agnes odbijała je na boki. Później się zmienili i tak trenowali to końca lekcji.



Kiedy wracała do pokoju, spotkała Dale'a z dwoma dziewczynami z jego klasy. Pomyślała przez chwilę o tym, że gdyby David nie był tak leniwy, to byliby do siebie bardzo podobni. Pożegnał koleżanki, bo przypomniał sobie, że ma do Agnes małą sprawę. Kiedy był już pewien, że nikt ich nie usłyszy, spytał, czy nie poszłaby z nim zajrzeć do TEJ księgi po lekcjach popołudniowych.

– Tylko nie wiem, gdzie powinniśmy iść – zamyślił się. – Nie możemy wejść tak po prostu do żadnej z sal, bo w każdej chwili może ktoś nas zobaczyć. No i z całą pewnością będziemy próbowali tych zaklęć, przez co zniszczymy tam dużo przedmiotów.

Agnes zmarszczyła brwi. Na zewnątrz tym bardziej odpadało, chyba, że wydostaliby się poza teren szkoły, ale nie znali żadnych tajemnych przejść. Znał je Tommy, a spytanie się go o to, jak można wyjść ze szkoły, bez wiedzy nauczycieli, byłoby jednoznaczne z powiedzeniem mu w twarz ,,Cześć, chcemy zrobić coś nielegalnego. Powiesz nam, jak wyjdziemy ze szkoły?". Oczywiście zadanie takiego pytania Agnes wcale nie przeszkadzało. Wiedziała, że chciałby się dowiedzieć, co knują. No, a przecież nikt nie miał o tym wiedzieć.

Później przypomniała sobie o sali z fortepianem. Czemu, kiedy chodziło o ukrycie się, zawsze myślała o tej sali? Przecież zupełnie się nie nadawała – było w niej pełno ciężkich mebli i gratów. Ale ta sala powyżej...

– Ja wiem – odpowiedziała i chwyciła Dale'a za przegub, prowadząc go do jednego z bocznych korytarzy, przed pokojem wspólnym. Pamiętała to miejsce i wiedziała, że jest bardzo blisko ich pokoi. Właśnie dlatego nadawało się idealnie.

Wchodząc do korytarza przyjrzała się drzwiom. Dale cały czas na nią patrzał, tylko podejrzewając o czym może myśleć. Po chwili ruszyła dalej i zatrzymała się przy pustej ścianie.

– Agnes tu... – przerwał, kiedy włożyła rękę w ścianę.

Dopiero po chwili zauważył drzwi, które ukazały mu ciemny pokój. Wszedł na nią do środka i zamknął drzwi.

Zapalił różdżkę. Agnes zrobiła to samo.

Na podłodze było mnóstwo niepotrzebnych śmieci, a w całym pokoju panował mrok. Ale w końcu śmieci można posprzątać, a światło zawsze się jakoś skombinuje.

– Jesteś genialna! – wypalił nagle i przytulił się do niej, gasząc przy tym różdżkę, by jej nie poparzyć.

– Tak... wiem – mruknęła. Dalej nie była w stanie przywyknąć do takiej otwartości ze strony innych ludzi. Nie była też pewna, czy dobrze zrobiła, pokazując komuś to miejsce. W końcu było tak blisko jej fortepianu, a to była bardzo intymna sprawa. Nikt tu nie przychodził. No tak, ale w końcu to ty będziesz stale zaglądać to tej cholernej księgi, chociaż nie masz z nią nic wspólnego pomyślała.

– W takim razie widzimy się przed kolacją? – spytał, upewniając się. Agnes tylko kiwnęła głową.

Dale jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Nagle wyciągnął przed siebie różdżkę i wykonał nią poziomy, długi ruch, przesuwając w ten sposób wszystkie przedmioty do prawej ściany pokoju.



Następnego dnia Hedion postanowił zabrać swojego przyjaciela do niemal nigdy nieuczęszczanej części lasu. Była oddalona o wiele kilometrów od ich obozu, lecz jednak to nie z powodu odległości postanowił użyć magii teleportacji. Andrew podejrzewał, że jego mistrz założył na tę partię lasu blokadę, która nie pozwalała nikomu trafić tutaj przez przypadek.

Przed nimi zmaterializowały się trzy ogromne klatki pełne ciemno-brunatnych stworów, z oczami jak u owadów. Bezwargie usta odsłaniały ostre zęby. Stworzenia raz na jakiś czas otwierały szczęki, by wysunąć z niech nienaturalnie długie języki, lub głośno wrzeszczeć w celu oznajmienia o swoim głodzie. Długie ręce (na których miejscami brakowało skóry, przez co można było dokładnie zobaczyć jak wyglądają żywe ścięgna i mięśnie) wystawały z klatek, próbując złapać cokolwiek, co nadałoby się do zjedzenia.

– Wydają się być niepocieszone — mruknął Andrew.

Odpowiedział mu życzliwy śmiech Hediona.

– Każdy, kto byłby zamknięty w klatce bez pożywienia, wydawałby się niepocieszony.

Andrew nie odpowiedział. Dobrze o tym wszystkim wiedział. Był świadomy tego, że to właśnie jego mistrz zesłał na świat plagę potworów. Jednak tamtych było tylko kilka i były one jedynie marnymi próbkami. Te były znacznie ulepszone i były nich pełne trzy, ogromne klatki. Nie wspominając już o tym, że mogły się same rozmnażać. To będzie prawdziwa armia, siejąca spustoszenie pomyślał z podziwem.

– Jaki jest plan?

– Najpierw musimy jeszcze trochę poczekać i dać im się rozmnożyć - odpowiedział z delikatnym uśmiechem, wskazując głową na klatki. – Później zrobimy to co poprzednio. Dajmy się tym czarodziejom wykazać. Przetrwają tylko najsilniejsi. Reszta jest całkowicie zbędna.

środa, 22 kwietnia 2015

Święta III cz.II ,,Spuścizna"

Dwudziestego czwartego dnia grudnia, wczesnym wieczorem Mortonowie i Reedowie siedzieli przy wigilijnym stole. Agnes z Davidem nosili talerze z przystawkami. Wymieniali talerze, szklanki, napełniali puste dzbany. Czasem wstawał też Lea, kiedy widziała, że jest do zaniesienia zbyt wiele rzeczy i uznawała, że młodym Mortonom przydałaby się pomoc.

- Rick, powiedz mi, czym interesuje się twoja córka? - spytała Julia Reed. Miała uroczy i wysoki głos. Nie tak piszczący i irytujący, jak większość słodkawych, wysokich głosów, ale dźwięczny i melodyczny.
Pytanie musiało prędzej, czy później paść. Rick i Agnes byli w tym towarzystwie znani najmniej. Z Richardem i Julią raz na jakiś czas mijali się w pracy, ale jego córkę widzieli po raz pierwszy na oczy.

- Agnes... ma sporo rozbieżnych... bardzo rozbieżnych - podkreślił - zajęć. Gra na pianinie, interesuje się historią i geografią... - Rick zaciął się. Nie wiedział, czy powinien mówić o wszystkim. Nie był pewien, co państwo Reed pomyślą sobie, kiedy usłyszą, że jego dziecko gania za potworami w lesie.

- Tylko tyle? - spytała Julia. Wydawała się nieco zawiedziona, ale nie było w tym niczego, co mogłoby spowodować, że Rick poczułby się urażony ani niczego, co uniżałoby Agnes. - Ma bardzo ładną figurę. Nie uprawia żadnego sportu?

- Jeździ konno - odpowiedział. Ta informacja chyba nie wymagała zatajenia.

- Oprócz tego należałoby chyba jeszcze wspomnieć, że Rick ma u siebie hodowlę pegazów - powiedział Luke. Julia spojrzała na jego brata z zainteresowaniem i znów przeniosła wzrok na Luka. - Prawdę mówiąc, jest to hodowla Rose, żony Ricka, ale pegazy są tam nadal i razem z córką nadal prowadzą skromną hodowlę. Młoda cwaniara ma przez to bardzo dobrą równowagę, kiedy wsiada na zwykłego konia.

- Twoja córka jeździ na pegazach? - spytał mąż Julii.

- Lata - uściślił Rick.

Julia uśmiechnęła się szeroko, zachwycona. David wyszedł z kuchni i przysiadł się do gości.

- Leę też ciągnie do odrywania się od ziemi. Nigdy jeszcze nie latała na pegazach, ale często widuję ją na miotle.

Dale wyszczerzył wszystkie swoje białe zęby.

- Tak ci się wydaje, mamo - powiedział. - Lea siedziała na pegazie, wtedy, gdy przyjechaliśmy do wujka Tony'ego w odwiedziny, na Varmosie. Pamiętasz? To było jakieś cztery lata temu.

- Zdrajca! - krzyknęła. - A Dale oblał ostatni test z historii!

- Skąd ty o tym... - zaczął chłopak.

- Dale! - zawołała mama chłopaka z naganą w głosie. - Dostaniesz szlaban! Do końca zimowych ferii tylko ty będziesz zmywał naczynia.

- Ale mamo - jęknął. - To tylko jeden test, a Lea...

- Lea musi mieć dobry przykład.

- I właśnie dlatego nie dostanie szlabanu?

- Czy ty ze mną dyskutujesz? - Ten ton podziałał na Dale'a jak ostatnie ostrzeżenie. Widział jednak, jak jego mama puściła oko do swojej córki. Kobiety zawsze będą trzymać się strony swojej płci...

W tym samym momencie Agnes postawiła ciężki dzban z parującą herbatą na stole i usiadła pomiędzy swoim ojcem, a Dale'em. Nałożyła na swój talerz jabłecznika i przysłuchiwała się rozmowie. W granatowej, skromnej sukience, która podkreślała jej wąską talię i rozpuszczonych włosach wyglądała zupełnie inaczej niż w szkole. Niekoniecznie poważnie czy groźnie, ale była zirytowana, kiedy kuzyn wymieniał złośliwe uwagi na temat jej wyglądu razem z Shawnem.

- A co ty, Agnes, będziesz robić w drugiej klasie? - spytał Richard. Przed chwilą na to samo pytanie, zadane przez Lucasa, odpowiadała Lea.

- Idzie w nasze ślady - odpowiedział za nią Dale, obejmując ją przyjacielsko lewym ramieniem. Oboje wyszczerzyli się szeroko. Agnes odłożyła widelczyk z ciastem na talerz, uznając, że to będzie musiało jeszcze poczekać.

- Pewnie skończę jak tata i wujek. Prawdę mówiąc, nie widzę siebie w niczym innym.

- To ulubienica profesora Ranulfra, tato - dodał Dale.

- Naprawdę? - spytał Richard. Agnes byłą równie zdziwiona, bo nic jej o tym nie było wiadomo.

- Przecież jesteś dobra z przedmiotu, którego naucza - odpowiedział Dale, widząc jej minę. - To mu chyba wystarcza, prawda?

- Przecież on nikogo nie lubi...

Pan Reed zaśmiał się.

- To fakt, Blaze jest bardzo specyficzną osobą.

- Pracowałeś z nim kiedyś, prawda? - Odrębna rozmowa zaczęła się toczyć między ich trójką. Reszta rozmawiała o planach sylwestrowych i (co dziwiło Agnes) wakacyjnych.

- Tak - odpowiedział Richard. - Byliśmy partnerami przy kilku sprawach dobre siedemnaście lat temu. Nie długo, bo może przez pół roku. Zdążyliśmy się jednak przez ten czas całkiem dobrze poznać i mogę wam powiedzieć, że uczy was piekielnie dobrze wyszkolony i godny zaufania Łowca.

- Który jest już po karierze - zauważył jego syn.

- Mimo to, uważam, że przewyższa swoimi umiejętnościami niejednego Łowcę, który jest teraz pewnie u szczytu swojej kariery. W sumie to pewnie przewyższa większość naszej aktualnej kardy.

- W takim razie czemu uczy nas? - spytała Agnes.

- Zapisał się do Salvadoru pięć lat temu. Wtedy już nie miałem z nim kontaktu. Może odkrył nowe powołanie? - Na ustach Richarda pojawił się tajemniczy uśmiech.

- Nie wygląda na kogoś, kogo powołaniem jest uczenie bandy rozwydrzonych dzieciaków - stwierdził Dale.

- Może to coś osobistego? - zauważyła Agnes.

- Dobrze mówi - stwierdził ojciec Dale'a.

- A co osobistego mogłoby go zmusić do uczenia w tej szkole?

- To samo, co zmusiło poczciwą profesor Esper Stevenson do nauczania magii praktycznej - odpowiedział Dale'owi ojciec. Nikt nie wiedział czemu staruszka naucza w Salvadorze. Wyraźnie ta praca nie była jej celem życiowym.

- W takim razie tacy nauczyciele mogliby zatrzymywać swoją wiedzę dla siebie i ustąpić stanowiska nauczyciela innym czarodziejom.

- Nie wydaje mi się, żeby profesor Blaze uczył źle. Uważam, że jest bardzo dobrym nauczycielem i w pełni zasługuje na szacunek, którego uczniowie mu nie okazują - zauważyła Agnes.

- Mógłbyś brać przykład z koleżanki - wytknął Richard swojemu synowi.

- Nawet pan nie wie o co prosi - zaśmiała się Agnes.

Kilka minut później zgodnie stwierdzono, że jest już czas na otwieranie prezentów. Dorośli wciąż siedzieli przy stole, tylko krzesła odwrócili w stronę choinki. Lea i David siedzieli przy samych pudłach, na ziemi, a Shawn, Dale i Agnes zajęli kanapę. Bentley leżał, głośno oddychając, przy nogach Agnes.

Lea wyciągnęła ręce po pierwszą, większą paczkę. Sprawdziła do kogo należy i podała ją Shawnowi. Z uśmiechem na ustach przejął pakunek i zaczął go otwierać. Dale już miał mu pomóc, kiedy David rzucił w jego stronę średnie, czerwone, płaskie pudło. Wiedział, że jest to książka z twardą oprawą. Już był przygotowany posłać mamie pełne irytacji spojrzenie, ale gdy zdarł papier, okazało się to całkowicie zbędne. Agnes zajrzała mu przez ramię, odstawiając swój na wpół otwarty prezent na kanapę.

Dale w istocie dostał książkę, co mogło być dziwne. Jednak nie była to zwykła książka.

Brain Reed był dziadkiem Dale, Lei i Shawna, ale Agnes dopiero teraz połączyła te fakty. Brain był wybitnym dzieckiem. Podobnie jak Rick, Richard i inni, był Łowcą. W tamtych czasach był to najbardziej opłacalny zawód i do teraz niewiele się nie zmieniło. W tygodniu, u szczytu swojej kariery, potrafił wytropić i zamknąć aż do pięciu czarnoksiężników. Sam stworzył ponad połowę zaklęć pojedynkowych, ale w szkole uczyli się może dziesięciu czy maksymalnie piętnastu z nich. Dla Agnes zawsze był przykładem prawdziwego, wielkiego Łowcy. Nie tylko był najlepszy w swoim fachu. Bardzo dobrze wiedział też kiedy się wycofać. Kiedy brakło mu sił na misjach, przeszedł na emeryturę i cieszył się rodziną w wieku pięćdziesięciu lat. Dziesięć lat później zginął w katastrofie, bo statek, którym płynął na wyspę elfów zatonął. Była to najspokojniejsza śmierć, jakiej doświadczył tak dobry Łowca w całej historii.

W każdym razie, Dale dostał książkę. Była napisana własnoręcznie przez Brain'a i znajdowały się w niej wszystkie stworzone przez niego zaklęcia, z dokładnym opisem jak każde z nich działa, jak je wykonać i jakie ma skutki.

Dale podniósł zszokowany wzrok na ojca. Wiedział, że nigdy się z nią nie rozstaje i nadal mu pomaga w pracy, bo znajduje się w niej wiele przydatnych i groźnych zaklęć.

Shawn był nieco zazdrosny. Z całej siły starał się nie dać tego po sobie poznać, ale gdy Agnes popatrzyła na niego trochę dłużej, widziała, że chłopak zastanawia się, dlaczego to nie on dostał taki skarb rodzinny w prezencie świątecznym. Podejrzewała, że państwo Reedowie brali pod uwagę tylko Dale'a o Leę, bo Shawn wcale nie interesował się aż tak pojedynkowaniem. Owszem, walczył dobrze, ale nie wkładał w swoją walkę serca. Znacznie bardziej interesował się magicznymi zwierzętami, geografią, historią, czy nawet polityką. W sumie to nawet bardzo interesował się polityką.

- Dzięki, tato. - Dale powoli wychodził z początkowego szoku i położył książkę z nabożeństwem na stole przed sobą. Jeszcze na chwilę wlepił w nią wzrok i wrócił do oglądania prezentów Agnes i Shawna.

Agnes dostała skromną bransoletkę z czarnego rzemyka. Podobała jej się właśnie dlatego, że była skromna. Gdyby ktoś postanowił dać jej świecidełko, nie pozwoliłaby sobie tego nosić na co dzień do szkoły (prawdę mówiąc, nie włożyłaby jej chyba nawet na specjalną okazję). Podejrzewała, że ten prezent dostała od Lei lub jej mamy.

David układał swoje prezenty za sobą. Już każdy ze swojego miejsca widział, że na stosiku pakunków znajdują się co najmniej trzy książki. David zawsze dostawał jakąś książkę o tematyce polo. W tym roku Agnes postanowiła być oryginalna i zamiast książki kupiła mu jeździeckie rękawiczki.

Dale trzymał w ręku kubek z rysunkiem wesołej, czekoladowej babeczki z napisem ,,czekolada ci wszystko wybaczy". Nie był pewien na kogo patrzeć z zażenowaniem. Pomógł mu w tym śmiech po prawej.

- Słyszałam, że jesteś jedyną osobą, która lubi czekoladę bardziej ode mnie - oznajmiła śmiejąca się Agnes.

- Zapamiętam to sobie. - Położył kubek zaraz obok książki. Mimo, że starał się grać poważnego, Agnes zobaczyła jak kąciki jego ust mimowolnie wędrują do góry.

Rick zdziwił się, gdy zobaczył srebrny zegarek w małym, beżowym pudełku. Od razu przeniósł wzrok na Agnes i uśmiechnął się szeroko.

Lea, podobnie jak jej mama, dostawała głównie książki. Choć wcale nie wyglądała na osobę, która często czyta. Raczej wcale nie wyglądała na osobę, która jest w stanie usiedzieć w jednym miejscu choćby godzinę.
Właśnie wstała i wyszła na korytarz. Dla Ricka, Lukasa i Richarda prezentów było najmniej, bo wszystkie, które dostali, były tylko od ich własnych dzieci. Poprzedniego dnia mieli wigilię w budynku pracy, gdzie wymieniali się prezentami między sobą.

- Hej, Shawn! - zawołał David, rzucając mu kolejną i zarazem ostatnią pozostałą przy choince paczkę. - Myślisz, że w tym roku wygramy finały polo? - spytał, chwaląc się przy okazji nowo nabytą książką, zatytułowaną ,,Polo: najskuteczniejsze metody treningu".

- Pewnie. Jeśli faktycznie przeczytasz ze zrozumieniem choć jedną z tych książek, które dostałeś, to czemu nie?
David zmrużył oczy.

- A co to niby miało oznaczać?

- David, obiecałeś mi coś. - Lea stała oparta o ścianę ze skrzyżowanymi rękoma. W prawej dłoni miała różdżkę.

Jedyną osobą która się zdziwiła, była Agnes. Dwojga braci przyglądało się z zainteresowaniem, a David w zrezygnowanym geście przyłożył otwartą dłoń do twarzy.

- Masz przecież dwóch braci - jęknął, nawet na nią nie patrząc.

- Dale jest na to zbyt leniwy, a Shawn nie potrafi mi nic wytłumaczyć.

- To niesprawiedliwe! - Na twarzy Davida już nie było ręki. Agnes miała wrażenie, że jej kuzyn się zaraz popłacze. Chyba nie tylko u niej nie ma lekko... - Ja też jestem leniwy - dodał uparcie.

- Przecież nie pójdę do szkoły, nie potrafiąc wyczarować porządnej tarczy... - Lea zrobiła się smutna i poważna. - Będzie tam tylu uczniów silniejszych ode mnie, a ja nawet nie będę się potrafiła obronić. Na pewno szybko skopią mi tyłek, a ja nie będę miała z nimi najmniejszych szans. Jeśli oberwę, to będzie twoja wina, bo nie chciałeś nauczyć mnie, jak się bronić.

Z twarzy Davida zniknął upór. Wstał. Agnes właśnie była świadkiem najczystszej manipulacji. Nie wiedziała, że jest ktoś w stanie robić to tak samo dobrze, jak ona sama. W końcu też była manipulantką i do tego całkiem niezłą.

- Ubieraj się. Nie będziemy walczyć w domu.

- Chcę to widzieć - powiedział uśmiechnięty Dale, wstając. - Idziecie?

David oznajmił ojcu, że wychodzą, by poćwiczyć zaklęcia. Cała piątka wyszła na kilkunastostopniowy mróz.

Na zewnątrz było już ciemno, bo dochodziła godzina siódma. Jednak nie było najmniejszych problemów z widocznością, ponieważ David zaproponował, żeby przeszli na plac treningowy, gdzie w wakacje ćwiczył grę w polo razem z ojcem, lub Agnes. Plac był bardzo dobrze oświetlony, ponieważ w szczególnie gorące dni, często trenował późnymi wieczorami. Teraz podłoże było tam zamarźnięte i twarde. Oczywiście wszystkie upadki miała łagodzić kilkunastu centymetrowa warstwa śniegu.

- Rzucę na ciebie proste zaklęcie pojedynkowe - zapowiedział. - Twoim zadaniem jest się przed nim obronić, tworząc magiczną tarczę. Zobaczymy, co z nią nie gra. - Upewniwszy się, że Lea jest gotowa krzyknął: - Mendacibus!

Dziewczyna wyczarowała tarczę, ale tylko na chwilę. Gdy zaklęcie w nią uderzyło, zniknęła, a Lea pod wpływem siły cofnęła się o dwa kroki. Szybko jednak przygotowała się na kolejny cios. Ta sama sytuacja powtórzyła się jeszcze trzy razy.

- Musisz wyczarować po prostu silniejszą tarczę, Lea - wytłumaczył David. - Wkładasz w nią za mało siły i nie starcza ci ona do końca. Kiedy trafia do ciebie zaklęcie, nie masz już żadnej obrony.

Kolejne dwie próby wypadły lepiej. Jednak nie o tyle lepiej, o ile powinny. Lea faktycznie wkładała w swoją tarczę dużo siły. Spojrzała pytająco na Davida. Powtórzyli jeszcze raz. I kolejny.

- Nie myślisz o niej, skup się!

Skupiała się i wkładała tyle siły, ile tylko była w stanie. Poprawa wcale nie była znacząca.

- Tu nie chodzi o siłę - zauważyła Agnes. - Nie widzicie tego? Trudno jest jej wyczarować i utrzymać tarczę, bo rzuca ją w złym momencie. Za wcześnie. Ja, kiedy uczyłam się rzucać tarczę, robiłam to odruchowo i instynktownie. Broniłam się przed zaklęciem, a nie czekałam z wyczarowaną tarczą, aż w nią uderzy. Dlatego od samego początku wychodziła mi silna i odbijała zaklęcie. Teraz jest już tak silna, że mogę ją trzymać nawet przez pół minuty. Gdyby Lea poczekała chwilę dłużej, a najlepiej, broniła się dopiero wtedy, kiedy zaklęcie będzie kilka sekund przed nią, byłaby w stanie je odbić. Najłatwiej jest nauczyć się tego, rzucając przeciwzaklęcia. To działa na zasadzie odbijania piłki. Jak ktoś rzuca ci piłkę, - zwróciła się bezpośrednio do Lei - to nie odbijesz jej, kiedy będzie jeszcze trzy metry przed tobą. Powinnaś być do tego przygotowana, ale odbijesz ją dopiero, gdy znajdzie się w twoich rękach.

Popatrzyli na Agnes ze zdziwieniem.

- Ty to naprawdę rozumiesz, co? - spytała Lea.

- Uczę się przez cały czas i lubię to - odpowiedziała. - Poćwiczcie na przeciwzaklęciach. David niech cię zaatakuje, a ty odbij jego atak. Później on wyczaruje tarczę i od nowa. Uczenie ciebie teraz rzucania tarczy w odpowiednim momencie byłoby o wiele trudniejsze, a dzięki temu ćwiczeniu wyrobisz sobie odpowiedni odruch.

David i Lea skorzystali z propozycji Agnes. Faktycznie, teraz dziewczyna rzucała zaklęcie o wiele później i z większym wyczuciem.

- Dobre porównanie z tą piłką - zauważył Dale.

- Twój ojciec musi być bardzo dobrym nauczycielem - dodał Shawn.

- Najlepszym - odpowiedziała. - Ale to porównanie akurat samo wpadło mi do głowy. Aż żałuję teraz, że posłuchałam ojca i nie zabierałam ze sobą różdżki na wigilię - mruknęła. - Powiedział mi, że chociaż w czasie świąt mam sobie odpuścić i nie sprawiać problemów. Przecież to forma rozrywki...

Bracia się zaśmiali.

- Co robicie przez resztę ferii? - spytała. Sama była załamana tym, że nie ma żadnych planów.

- Drugiego dnia świąt jedziemy do brata mamy, Tony'ego. - Shawn opierał się o płot i przyglądał ciągłej wymianie zaklęć swojej siostry z Davidem. - Pewnie zostaniemy tam do nowego roku, bo sylwestra też spędzamy u niego. Później wracamy do domu i w sumie... hmm...

- Nic nie robimy, poza niańczeniem Lei - dokończył za niego Dale. - Teraz, kiedy już jej powiedziałaś o tym ćwiczeniu przeciwzaklęć, to ten mały szatan nie da nam spokoju dopóki nie wyjedziemy do szkoły.

- W takim razie, kiedy zacznie chodzić do szkoły, będziecie mieli prawdziwe piekło...

- Nawet o tym nie mów! - Do Dale'a ta wizja przemawiała. - Przysięgam, że jeśli będzie czegoś chciała, odeślemy ją do ciebie.

Agnes się tylko uśmiechnęła. Nie myślała o niańczeniu młodszej siostry Reed'ów jak o czymś uciążliwym. W zasadzie podejrzewała, że uczenie kogoś pojedynkowania się, może jej przypaść do gustu. Sama zaczęła jej się przyglądać. Miała instynkt i na pewno potrafiła wczuć się w pojedynek. Brakowało jej tylko techniki i ćwiczeń w praktyce. Nie miała żadnego doświadczenia.

- A co wy z Davidem robicie? - spytał Shawn.

- Nic produktywnego - odpowiedziała kwaśno. - To znaczy, nie wiem co on robi, w każdym razie, ja z tatą pewnie będziemy siedzieć do końca wolnego w domu. Może nawet pouczę się w końcu z teorii magii.

- W takim razie rzeczywiście, bardzo ambitnie wykorzystany czas - zaśmiał się.

David i Lea skierowali się w ich stronę. Agnes powiedziała, co sądzi o stylu i sposobie rzucania zaklęć przez Leę. Dziewczyna słuchała tak uważnie, że Shawn z Dale'em zastanawiali się, czy nie podmieniono im przypadkiem siostry. Lea wcale nie była skłonna do słuchania rozkazów i próśb. Nie zwracała uwagi na upomnienia i rady, dawane przez starszych braci, lub rodziców. Zawsze sama wiedziała wszystko lepiej i była to nieodłączna część jej charakteru.

Wszyscy powrócili do salonu. Tylko Agnes z Dale'em przeszli do kuchni, żeby zrobić herbatę. Im samym też było teraz niewiarygodnie zimno. Usłyszała jeszcze, jak jej ojciec opowiada jedną z tych żenujących historii z jej dzieciństwa. Widocznie zdążył już się wkręcić w towarzystwo.

Dale usiadł na krześle, przy małym, kuchennym stole, a Agnes postawiła przed czajnikiem siedem kubków. Później oparła się tyłem o blat o spojrzała na chłopaka. Był zamyślony. Chyba nawet wiedziała, o czym myśli.

- Zamierzasz uczyć się przez święta tych zaklęć? - spytała, rozumiejąc przez to, czy będzie czytał książkę, którą dostał od taty.

- Nie wiem. Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że kiedy wrócimy do szkoły, to mi w tym pomożesz.
Agnes uniosła brew. Wiedziała, że Dale pojedynkuje się lepiej od niej i ma na ten temat większą wiedzę.

- Przecież ja...

- Znasz więcej zaklęć niż ja i wiesz jak się je tworzy - odpowiedział, wiedząc jak miała się skończyć jej wypowiedź. - Ja sam mogę mieć z tym sporo problemów. No i poza tym, nie mam z kim ich ćwiczyć. Shawn się nie nadaje, bo to Shawn i mało go to interesuje. Martin i David są zbyt leniwi, dlatego, założę się, nie byliby w stanie poprawnie rzucić ani jednego zaklęcia z całego spisu.

- Dale, ta cała książka... to chyba dość prywatna sprawa, nie uważasz? To spuścizna twojego dziadka.

- Być może. W takim razie mam nadzieję, że nikt się o tym nie dowie. - Dale uśmiechnął się do niej lekko, ale był przy tym niezwykle poważny. - Uważam, że praktykowanie tych wszystkich zaklęć samemu to tak jakby... zabrać wszystkie cukierki ze stołu, nie dzieląc się z pozostałymi.

- W tym momencie masz zamiar podzielić się tylko z jedną osobą - zauważyła zaskoczona tym tokiem myślenia.

- To dlatego, że reszty nie ma przy stole - odpowiedział, a na jego usta wkradł się tajemniczy uśmiech.

Było to Agnes na rękę. Bardzo cieszyła ją myśl o tym, że będzie uczyła się bardzo poważnych zaklęć i będzie miała teraz dostęp do wiedzy, o której większość nie ma nawet pojęcia. Tylko czuła, że jest to niesprawiedliwe, wobec całej reszty. Jeśli przystanie na ten układ, nie będzie mogła o tym nikomu powiedzieć, nawet Vivanne. Przypomniała sobie o starszym z braci Reed'ów. Czy to nie właśnie z nim Dale powinien dzielić się tą wiedzą?

- Zgoda - odpowiedziała i odwróciła się do czajnika, by zalać kubki gorącą wodą. Zabrała dwa z nich i wyszła do salonu.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Święta III cz.I ,,Nowy członek grupy"

Agnes zaraz po zejściu ze statku rzuciła się ojcu na szyję. Odszukała go w tłumie już kilka minut wcześniej, kiedy dopływali do portu. Rick zaśmiał się, kiedy zobaczył minę Davida. Pomyślał o tym, co teraz biedny, młody Morton musiał przeżywać w szkole.

- Tęskniłaś?

- Nawet sprawy sobie nie zdajesz. - Gdy uwolniła ojca z objęć, spytała. - Udało ci się nie zamordować całego domu pod moją nieobecność?

Pomachali na pożegnanie znajomym ze szkoły Agnes i Lukowi. Obeszło się bez pożegnań, bo przecież wszyscy mieli jeszcze zobaczyć się na świętach. Teleportowali się przed samą bramę ich posiadłości. Było tu więcej śniegu niż zazwyczaj, bo Agnes sięgał aż do połowy łydki, gdzie zazwyczaj nawet jej kostki wystawały nad białą pierzyną.

Rick wyciągnął pęk brzęczących kluczy i wyciągnął jeden z największych, ten najbardziej pokręcony. Otworzył nim bramkę i przepuścił Agnes, by weszła pierwsza. Szybko zrozumiała, że był to najzwyczajniejszy w świecie podstęp. Nim zdążyła choćby podnieść wzrok, rzuciła się na nią włochata kula mierząca ponad metr. Zaskoczona i zupełnie nieprzygotowana na atak, puściła wszystkie torby i dała się przewrócić na zimną, ale miękką pierzynę śnieżną przez zdrowe sto kilogramów żywej wagi. Czuła przednie łapy ogromnego bernardyna na swoich ramionach. Do tego teraz psisko postanowiło wylizać jej pół twarzy swoim ogromnym jęzorem.

- Tak więc... Chciałem ci przedstawić Bentley'a. Nie mogłem nigdzie znaleźć wystarczająco dużego kartonu, więc zapakowanie go pod choinkę odpadło. A poza tym... myślę, że i tak udało mi się ciebie zaskoczyć.

Pies nagle z niej zeskoczył i zaczął wesoło szczekać. Agnes wzięła głęboki oddech i usiadła, dopiero zaczynając kontaktować. Popatrzyła na przerośniętego bernardyna, który wesoło zaczął machać ogonem. Odsłoniła białe zęby w szerokim uśmiechu i wyciągnęła ręce po wielką, psią głowę. Zaraz za nią przysunęło się całe cielsko i Bentley leżał obok nowej właścicielki z głową na jej kolanach. Drapała wesołą głowę za uszami i tarmosiła jej czoło. Jeśli to miał być jej prezent na święta, to nie była w stanie sama wymyślić niczego lepszego.

Szybko jednak zaczęła marznąć i spojrzała na tatę, który pomógł zabrać jej jedną torbę i powoli ruszył w stronę domu. Podniosła się z zimnej ziemi i zrobiła to samo.

Po przekroczeniu progu, aż się zdziwiła, gdy znów zobaczyła jak wygląda jej dom. Wydawał jej się inny niż zwykle. Wiedziała dobrze, że tylko jej się to wydaje. Często tak miała, gdy wyjeżdżała gdzieś na dłuższy czas z tatą, ale w dużo mniejszym stopniu. Tym razem nie było jej aż od września i wszystko wydało jej się nowe.

Kiedy powoli zaczęła zdejmować z siebie wszystkie warstwy, słyszała jak tata tłumaczy psu, że nie może wyjść poza teren swojego legowiska, dopóki nie obeschnie. Oczywiście Bentley miał głęboko w poszanowaniu te zakazy.

Agnes szybko rzuciła dwie torby na środek swojego pokoju na piętrze i przebrała mokre ciuchy. Zajęło jej to kilka minut - chciała już znaleźć się w kuchni i coś zjeść, bo była niesamowicie głodna.

Oczywiście Rick zawsze wiedział najlepiej czego potrzeba jego córce. Właśnie wlewał na patelnię ciasto naleśnikowe. Pachniało wszędzie. Agnes usiadła na wysokim krześle, przy kuchennym stole.

- Opowiadaj mi wszystko co wiesz o tych potworach - wypaliła nagle. Rick się zdziwił. Chociaż wiedział, że nie powinien. To pytanie musiało paść jako pierwsze i nie powinno go wcale zaskoczyć. Postanowił się jednak trochę podroczyć z córką. Przecież ona też była mu sporo winna...

- Nie tak szybko - odpowiedział, odwracając się w jej stronę, machając przy tym patelnią. Właśnie przerzucał naleśnika na drugą stronę. - Nie chcesz mi czegoś opowiedzieć? Doszły do mnie różne informacje, na temat twojego zachowana w szkole. Podobno pierwszego dnia trafiłaś do dyrektora...

Agnes musiała chwilę poszukać w pamięci tego, co wydarzyło się pierwszego dnia. Gdy przypomniała sobie o Olive, przewróciła oczami i zrobiła zażenowaną minę. Naprawdę musi się z czegoś takiego tłumaczyć?

- Tatoo... - mruknęła i spojrzała na niego, jakby to ona była tutaj pokrzywdzona. Rick tylko się uśmiechnął i rzucił swoje: ,,słucham?", po czym odwrócił się z patelnią w stronę kuchenki. - To było...Och, zdzira oblała mnie wodą! - wytłumaczyła się, zanim przedstawiła jasno sytuację.

- A czym sobie mogłaś zasłużyć na taką zniewagę? - spytał kpiąco. Wiedział, że jego córka częściej obrywa za to co robi, a nie mówi. Wbrew pozorom, wcale nie miała niewyparzonej gęby, i nieczęsto mówiła o kilka słów za dużo. Za to jej zachowanie było irytujące i prowokujące.

- Nie ustąpiłam jej miejsca.

- Ahaaa... - Rick udał, że się zastanawia. - I to dlatego wylądowałaś w gabinecie dyrektora?

- No nie... W sumie to przez to, że cisnęłam nią zaklęciem o ścianę...

Rick wypuścił głośno powietrze.

- Jakim cudem jeszcze ktokolwiek ciebie w tej szkole lubi?

- David ci wszystko powiedział, prawda? A miałam mu ochotę na święta odpuścić... Możesz mu powiedzieć, że ma przerąbane.

- Sama powiesz mu to szybciej.

- Jak to? - Agnes nie wiedziała o czym mowa.

- Jutro cię u nich odstawię. Domem zajmie się ciotka Bety. Ja i Luke mamy kilka spraw do załatwienia.  Zostaniecie pierwszego dnia sami z Davidem, później do was dołączymy. W sumie zastanawiam się, czy nie będę musiał się u nich zostawić na całe święta.

Agnes nie pytała dlaczego, bo wiedziała, że gdy nie podawał konkretnych powodów, to znaczy, że informacja była niebezpieczna i ściśle tajna.

- Chyba nie masz zamiaru go tutaj zostawiać? - spytała wskazując za psa. - To będzie szkodliwe i dla niego, i dla ciotki Bethy.

Rick wiedział, że jego córka ma rację.

- Lukowi się to nie spodoba...

- Dalej mi nic nie powiedziałeś na temat tych potworów! - jęknęła zniecierpliwiona. Czekała na to tak długo, a teraz ojciec robił wszystko, żeby ten czas jeszcze bardziej rozciągnąć.

- A ty dalej mi nie powiedziałaś, czemu poleciałaś z bandą tych dzikich potworów do lasu.

Agnes miała ochotę walnąć głową o blat. Szybciej wyciągnęłaby od Davida informacje na temat tego, co robi w piątkowe, wakacyjne noce, kiedy nie ma go w domu.

- Z głupoty. Zadowolony?

- Oczywiście, że nie. - Agnes już wiedziała, że to jest ten moment, w którym jej ojciec zacznie prawić kazanie. Choć po części była przekonana, że robi to półżartem, a po części była pewna, że chce jej powiedzieć przez to coś głębszego. - Moje dziecko nie powinno chodzić do lasu, kiedy doskonale wie, że w każdej chwili może zostać znokautowane przez jakiegoś przerośniętego i napakowanego demona. A co dopiero, kiedy jeszcze celowo te demony zwabia za sobą. Takich rzeczy nie robi się z nudy, ani nawet z głupoty, dlatego uważam, że jest to nie wytłumaczalne. Masz mnóstwo okazji w szkole, aby podnieść sobie poziom adrenaliny we krwi. Nie rozumiem, czemu twoje zapotrzebowania na jakiekolwiek przygody zawsze muszą być wyższe niż u przeciętnego ucznia, a nawet dorosłej osoby. Takie ryzyko to poważna sprawa i nie powinienem tego w ogóle tolerować.

- To się więcej nie powtórzy...

- Mam ci uwierzyć?

Agnes wiedziała, że nie powinien. Nic nie odpowiedziała,

- Wiesz na czym polega zaklęcie Dylana?

- Chyba tak - odpowiedziała niepewnie. - Jeśli się nie mylę, to chodzi o to, że jeśli rzucisz zaklęcie na jednego z przedstawicieli danego gatunku, to wiąże ono wszystkich pozostałych. - Wiedziała za to dobrze, że to zaklęcie wymaga mnóstwo umiejętności magicznych i zużycia większości energii. Przeważnie z jednego pokolenia, rodziło się może trzech, czterech czarodziejów, którzy będą mogli je w przyszłości rzucić.

- Otóż to - odpowiedział dumy, że czasem uda mu się coś wpoić córce do głowy. - Gdybyśmy, przykładowo, znaleźli jednego z tych potworów i rzucili na niego to zaklęcie, a później go zabili, każdy inny zdechłby razem z nim.

Agnes pokręciła przecząco głową.

- Masz rację - przyznała. - Ale tylko jeśli powstały biologicznie, same z siebie, albo poprzez łączenie i ,,ulepszanie" różnych ras w czarnoksięskich ośrodkach naukowych. Nie zgodzę się z tobą, jeśli te demony są wynikiem klątwy. Wtedy stwórca może je nadal tworzyć i tak w kółko.

- Oczywiście, że sprawdziliśmy całą sprawę od początku. Nawet dowiedzieliśmy się, że rozmnażają się zgodnie z naturą. Nie generują się pod wpływem jakiegoś przeklętego przedmiotu, ani nie wychodzą z żadnego bagna, portalu. drzewa. Nic. Muszą być dziełem natury.

- Faktycznie ,,dzieło" - mruknęła cicho do siebie. Podeszła do taty z talerzem i zabrała gotowe naleśniki. Położyła je na stole i wyjęła z lodówki dżem.

- Jeszcze o czymś mi nie powiedziałaś. - Rick się odwrócił i przyglądał uważnie córce.

- Hm? - Agnes nawet nie podniosła na niego wzroku, tylko przez cały czas smarowała dżemem i zwijała naleśniki.

- A co z atakami?

- Przecież już... - Początkowo była pewna, że z nieznanych jej powodów, tata chce znów wałkować temat potworów. Przypomniała sobie jednak, że są też inne, bardzo istotne ataki. - Jest w porządku. Tylko raz zabolała mnie głowa, ale to wszystko. Od tamtego czasu już dawno nic nie było.

Rick powrócił do naleśników.



Agnes musiała wstać jeszcze wcześniej, niż sobie tego mogła życzyć. Oczywiście poprzedniego dnia uznała, że wcale nie musi się pakować i wzięła ze sobą jedną torbę, którą przyniosła ze szkoły. Tata teleportował ją i psa do domu brata. Nie wypili nawet razem kawy i już oznajmili, że muszą się zbierać do agencji. Luke tylko jeszcze spojrzał na przerośniętego psa i powiedział Agnes, że ma go pilnować. W odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko i powiedziała, że nie będzie sprawiał żadnych problemów. Luke nie wydawał się być do końca przekonany, ale nie poruszał już więcej tematu.


- Wiesz o co chodzi? - spytała Davida, gdy zostali już sami. Agnes siedziała w salonie, na fotelu przerzucając nogi przez oparcie, a David rozłożył się obok, na kanapie.

Salon był mniejszy niż w domu Agnes, ale lepiej zagospodarowany. Łączył się z kuchnią, co uważała za ogromny atut i nie raz powtarzała ojcu, że oni też powinni skrócić w swoim domu dystans między kuchnią, a salonem. Oczywiście Rickowi to nie przeszkadzało, więc zawsze ją ignorował. Jednak dla Agnes, której dylematem życia od zawsze było to, czy ma coś zjeść w salonie, czy w kuchni (,bo przecież i tak przyjdzie po kolejne dwie dokładki) był to spory problem. Szczególnie, jeśli brać pod uwagę fakt, że jedno pomieszczenie od drugiego dzielił  długi korytarz, biegnący przez cały dom.

- Może coś wiem...

Agnes zamrugała oczami i poderwała się do pozycji siedzącej.

- Żartujesz? I jeszcze nic mi nie powiedziałeś?

David podparł się na łokciach i przyglądał się jej reakcji.

- To poufna informacja.

Agnes prychnęła.

- Gdyby była poufna, nie trafiłaby do ciebie.

David zmarszczył brwi i zacisnął usta, choć i tak było widać, że jest mu do śmiechu.

- To nara - powiedział i znów się położył na kanapie, kładąc sobie poduszkę na głowie.

- David! - krzyknęła zirytowana. W odpowiedzi pokazał jej środkowy palec. Zmrużyła oczy. Skoro on coś wiedział, to czemu ona miałaby nie zostać poinformowana? Przecież nie była gorsza od niego, prawda? Chyba to jej powinno się powierzać wszelkie tajemnice, a nie temu imbecylowi.

Do głowy przyszedł jej genialny pomysł. Zagwizdała melodyjnie.

- Bentley!

Miała ogromne szczęście, że jej kuzyn-idiota trzymał na twarzy poduszkę, bo już dawno zacząłby uciekać.

Wskazała psu na kanapę, na której leżał niczego nieświadomy David. Bernardyn nie miał najmniejszego problemu z rozszyfrowaniem o co jej chodzi. Podbiegł do wskazanego miejsca. Gdy szykował się do skoku, David zaczął zdejmować poduszkę, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku.

Kiedy psisko wskoczyło na Davida, Agnes musiała zebrać w sobie wszystkie siły, żeby nie wybuchnąć śmiechem i nie zacząć się turlać po podłodze. Zanotowała to zwycięstwo w swojej pamięci. Jej kuzyn mocno się zdziwił, ale była pewna, że to nie dlatego jego oczy przypominały okrągłe piłeczki, które mogły zaraz wypaść z oczodołów. Momentalnie zrobił się cały czerwony na twarzy, a jego oddech stał się płytki.

- Zabierz to ze mnie! - wydusił. - Powiem ci wszystko!

Agnes pozwoliła sobie jeszcze chwilę rozkoszować się widokiem Davida przygniecionego przez swojego psa, który jakby nigdy nic szczęśliwie leżał na brzuchu chłopaka, szczęśliwie dyszał. Po chwili doszła do wniosku, że oprócz ciężaru, chłopakowi musi potwornie przeszkadzać zapach z psiego pyska. Była pewna, że za kilkanaście sekund mógłby zemdleć. Dopiero wtedy zawołała psa i pochwaliła za dobrą robotę.

- Zabiję cię! - wykrzyczał czerwony ze złości.

- Nie pierwszy raz - westchnęła. Nawet nie udawała, że uduszenie kuzyna ma dla niej jakieś większe znaczenie. - Możesz mi wcześniej powiedzieć dlaczego mój tata nic mi nie mówi o swojej sprawie?

David popatrzał na nią jeszcze chwilę. Ten żart go nie bawił.

- Bo wiemy o tym tylko my. Członkowie tajnego stowarzyszenia. Początkowo planowaliśmy powiedzieć ci o tym dopiero kiedy skończysz piętnaście lat, ale całkiem możliwe, że wtedy mogłoby być już za późno.

- Czyli chodzi o te potwory?

- Te potwory to nasz najmniejszy problem. - David przyglądał się wielkiemu psisku. Siedział przy fotelu, na którym znajdowała się Agnes i drapała swój prezent świąteczny za uchem. Patrzyła na niego zdziwiona. Pewnie się zastanawiała, co może być większym problem niż zagłada Ziemi przez rządne krwi potwory. - Prawdopodobnie czeka nas wojna. - Widział jak otworzyła szerzej oczy i przez chwilę przestała drapać psa. Bentley cicho zaskomlał i polizał jej rękę, upraszając się o dalsze pieszczoty. David uśmiechnął się smutno. - Wiesz, że na zamku nie przebywa prawowity następca tronu? Ktoś musiał podmienić dzieciaka. Ktoś tu oszukuje i rodzina królewska będzie żądać zwrotu swojego dziecka. A ten kto jest następcą na zamku nie zostawi tego w spokoju. Komuś musiało zależeć, na tym żeby to jego bachor wylądował na tronie i porządnie się do tego zabrał.

Agnes rozdziawiła usta i nabrała powietrza, jakby chciała w ten sposób oczyścić umysł i uporządkować sobie nagły napływ informacji.

- Jak to możliwe? - spytała zachrypniętym głosem. Odchrząknęła.

- Wiesz jak rozpoznać członka rodziny królewskiej? - W odpowiedzi pokręciła głową. - Wszyscy mają na ramieniu znamię. Są to skrzyżowane miecze. Pod nimi jest smok, który oplata te miecze swoim ogonem. W każdym razie, to znamię pojawia się tylko po rzuceniu najprostszego zaklęcia ukazującego, ale wie o tym tylko kilku Łowców. No i każdy kto jest z rodu królewskiego oczywiście.

- Czy to nie jest nierozsądne, ze strony Łowców, mówić wam takie rzeczy? - spytała. - Przecież zawsze może znaleźć się ktoś, kto miałby niewyparzoną gębę i zacząłby mówić o kilka słów za dużo w nieodpowiednim towarzystwie...

- A myślisz, że przyjmujemy byle kogo? - syknął zdenerwowany. - Wszyscy się bardzo dobrze znamy. Każdy był zobowiązany przysięgać, że nic co jest na spotkaniu nie wyjdzie poza nasz krąg. Jestem w tym stowarzyszeniu od samego początku i nie ma w nim osoby, której bym nie zaufał.

- Czemu mi o tym wszystkim mówisz? Przecież przysięgałeś i nie możesz...

- Ty też jesteś już po części z nami. Twój tata powiedział, że jak będziesz naciskać, to mogę też ci powiedzieć. Chyba myślał, że jak usłyszysz to ode mnie, to będziesz mniej zła. - David uśmiechnął się krzywo.

- Nie jestem zła. Jestem w szoku. Mój tata bierze w tym udział?

- Jest jednym z naszych opiekunów i trenerów.

- Słucham?

David zaśmiał się krótko, ale tym razem okazywał swoje emocje szczerze i spontanicznie. Jak zawsze.

- Jest ich trzech. Phil jest założycielem... To znaczy ojciec George'a. Do tego jeszcze nasi ojcowie. Znasz sporo osób. W sumie to jest niewiele osób, których nie znasz.

- Kogoś z nich znam? - zdziwiła się. Nie była już tak spięta. Rozmowa była już luźniejsza, a ona znów zaczęła drapać psa za uchem.

- Znasz Dale'a, Martina, George'a, Shawna, Jona, Brada... - David dał sobie chwilę na przypomnienie nazwisk. - Lanę, Chrisa, Leo, Josha... i Beth. Znasz Beth?

- Gra w polo z Diabłami. - Kiwnęła głową przypominając sobie wysoką brunetkę. - Z resztą ostatnio z nimi przegraliście - zauważyła.

- Faktycznie - zmrużył oczy. Agnes miała wrażenie, że jej kuzyn już planuje zemstę.

- Chodźmy coś zjeść - mruknęła i poderwała się z siedzenia. Bentley również energicznie się podniósł, czekając na dalszy ciąg wydarzeń. Wlepił swoje wierne oczy we właścicielkę. Później przeniósł je na Davida, gdy zobaczył, że on też wstaje.

- Czy ty robisz cokolwiek innego w życiu oprócz jedzenia?

- Trenuję - odpowiedziała. - No i poświęcam całe mnóstwo czasu na niszczenie twojego życia.