Hedion był młody. Miał zaledwie osiemnaście lat, ale nie zmarnował ich tak jak inni. Był wyjątkowo doświadczony w walce w porównaniu ze swoimi rówieśnikami, ba, nawet z tymi, którzy byli od niego trzydzieści lat starsi! Co ciekawe – nie był wcale sławny. W zasadzie, to nawet niewiele osób wiedziało o jego istnieniu. Oczywiście wynikało to z ignorancji tych, którzy byli u władzy. Ileż to razy musiałoby im się jeszcze obić o uszy, że ludzie na północy giną i znikają? Tylu już wyemigrowało do Serca Everelandu, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
Hedion werbował wojowników do swojej armii. Zaczęło się to dopiero cztery lata temu, kiedy opanował vouxis, które pozwalało mu na przejęcie mocy, zabitego przez siebie czarodzieja lub człowieka, lub demona, czy innego stworzenia (w granicach rozsądku, ludzie, nie mógł przejąć zabójczych umiejętności walki borsuka). Wszystkiego nauczył się od swojego zmarłego mistrza, który go wychowywał.
System naboru wojowników był bardzo prosty. Namawiał dobrych wojowników, by się do niego przyłączyli. Kiedy mu odmawiano, toczył z nimi pojedynek, przejmował ich moce i stawał się silniejszy. Być może teraz mało kto o tym wiedział, ale Hedion był najpotężniejszy. To dlatego jego ludzie się go słuchali. Ze strachu.
U swego boku miał jednego przyjaciela. Andrew nie był świetnie wykwalifikowanym wojownikiem, ani nadzwyczajnie utalentowanym magiem, ale miał w sobie coś, co Hedion bardzo sobie cenił. Nie tylko był lojalny, ale patrzył na swojego mistrza zupełnie inaczej niż inni i jako jedyny, zwracając się do niego, używał jego imienia. Nie wynikało to z tego, że wychowali się razem, bo poznali się dopiero pięć lat temu, zanim zginął wielki mistrz Hediona. Prawdę mówiąc, Andrew był pierwszą osobą w wieku Hediona, z którą ten mógł porozmawiać dłużej niż półgodziny.
Zaylar Mellarest Qualhasamo – wielki mistrz, który uratował swojego ucznia z objęć śmierci ponad osiemnaście lat temu. Zawsze widział w nim pokrzywdzonego dzieciaka, któremu rodzice nie chcieli dać szansy i którego postanowili zabić tuż po narodzeniu. Doskonale wiedział dlaczego chcieli się go pozbyć. Słyszeli przepowiednię, która mówiła o tym, że ich syn kiedyś zniszczy cały świat. Dowiedział się o tym przez przypadek, ale postanowił zainterweniować.
Był czarodziejem, który bardzo lubił wtykać nos w nieswoje sprawy. Jego moc była swojego czasu tak ogromna, że nie musiał się obawiać o swoje istnienie. Oczywiście z wiekiem wszystko przechodzi. Moc również.
Oprócz tego, był też wyczulony na czynienie wszelkiego zła, szczególnie tego, które było dokonywane na dzieciach. Czy właśnie dlatego uratował przyszłego pogromcę świata? Nie, chyba po prostu w niego wierzył i chciał udowodnić, że te wszystkie przepowiednie to bzdura.
Jednak miały one w sobie trochę prawdy. Hedion doskonale wiedział, że Evereland czeka wielka wojna. Wiedział też, jakie powstaną strony i dlaczego będą walczyły o tron. Żadna z nich mu się nie podobała. Właśnie dlatego postanowił stworzyć własną.
Chłopak siedział na skraju wysokiej skały. Była czymś w rodzaju kilkunastometrowego klifu, z tą różnicą, że pod sobą nie miał morza, tylko ogromne błonia, które z trzech stron otaczał las. Bardzo często siadał w tym samym miejscu i w ten sam sposób, opierając luźno łokieć na podkulonym kolanie, tak, że noga i ręką tworzyły kąt blisko dziewięćdziesiąt stopni.
Z tego miejsca obserwował swój obóz i swoich ludzi.
Usłyszał w głowie czyjeś myśli. Jednak tylko na chwilę.
Oczywiście w te wszystkie umiejętności, które posiadał, wchodziło również czytanie cudzych myśli. Długo się tego uczył, ale udało mu się nad tym zapanować. Przynajmniej częściowo... Andrew był jedynym, który potrafił zamknąć swój umysł przed Mistrzem.
– Hedionie – zawołał. W jego głosie była minimalna nutka niepokoju.
Chłopak odwrócił się i zręcznie zeskoczył z kamienia, na którym siedział. Przy tym ruchu, jego długie, ciemne włosy zatańczyły na wietrze, po czym miękko opadły na plecy.
Mierzył około metr-osiemdziesiąt i miał dobrze rozbudowaną masę mięśniową. Nie krył się z tym, bo bardzo często spacerował bez koszulki. Zamiast niej, nosił długą, zimową pelerynę z kapturem. Wielu mieszkańców północy nosiło takie peleryny, ponieważ północ miała to do siebie, że było na niej wyjątkowo zimno. Jednak Hedionowi to zupełnie nie przeszkadzało. W końcu władał wszelkim ogniem, jakżeby mogło być mu zimno?
Miał też na sobie czarne bojówki i ciemne, masywne buty, sięgające niemal do połowy łydki. Po obu stronach bioder nosił długie samurajskie miecze. Z tyłu, przy pasie w spodniach, miał trzy lekkie noże do rzucania, a na lewym przedramieniu uprząż, w której chował sztylet.
Spojrzał z uśmiechem na swojego przyjaciela .Gdyby ten uśmiech nie zagościłby na jego twarzy, można by powiedzieć, że ten człowiek, w połączeniu ze swoim radiowym głosem, stanowił ucieleśnienie zła. W pewnym sensie tak właśnie było.
– Co się stało?
Hedion werbował wojowników do swojej armii. Zaczęło się to dopiero cztery lata temu, kiedy opanował vouxis, które pozwalało mu na przejęcie mocy, zabitego przez siebie czarodzieja lub człowieka, lub demona, czy innego stworzenia (w granicach rozsądku, ludzie, nie mógł przejąć zabójczych umiejętności walki borsuka). Wszystkiego nauczył się od swojego zmarłego mistrza, który go wychowywał.
System naboru wojowników był bardzo prosty. Namawiał dobrych wojowników, by się do niego przyłączyli. Kiedy mu odmawiano, toczył z nimi pojedynek, przejmował ich moce i stawał się silniejszy. Być może teraz mało kto o tym wiedział, ale Hedion był najpotężniejszy. To dlatego jego ludzie się go słuchali. Ze strachu.
U swego boku miał jednego przyjaciela. Andrew nie był świetnie wykwalifikowanym wojownikiem, ani nadzwyczajnie utalentowanym magiem, ale miał w sobie coś, co Hedion bardzo sobie cenił. Nie tylko był lojalny, ale patrzył na swojego mistrza zupełnie inaczej niż inni i jako jedyny, zwracając się do niego, używał jego imienia. Nie wynikało to z tego, że wychowali się razem, bo poznali się dopiero pięć lat temu, zanim zginął wielki mistrz Hediona. Prawdę mówiąc, Andrew był pierwszą osobą w wieku Hediona, z którą ten mógł porozmawiać dłużej niż półgodziny.
Zaylar Mellarest Qualhasamo – wielki mistrz, który uratował swojego ucznia z objęć śmierci ponad osiemnaście lat temu. Zawsze widział w nim pokrzywdzonego dzieciaka, któremu rodzice nie chcieli dać szansy i którego postanowili zabić tuż po narodzeniu. Doskonale wiedział dlaczego chcieli się go pozbyć. Słyszeli przepowiednię, która mówiła o tym, że ich syn kiedyś zniszczy cały świat. Dowiedział się o tym przez przypadek, ale postanowił zainterweniować.
Był czarodziejem, który bardzo lubił wtykać nos w nieswoje sprawy. Jego moc była swojego czasu tak ogromna, że nie musiał się obawiać o swoje istnienie. Oczywiście z wiekiem wszystko przechodzi. Moc również.
Oprócz tego, był też wyczulony na czynienie wszelkiego zła, szczególnie tego, które było dokonywane na dzieciach. Czy właśnie dlatego uratował przyszłego pogromcę świata? Nie, chyba po prostu w niego wierzył i chciał udowodnić, że te wszystkie przepowiednie to bzdura.
Jednak miały one w sobie trochę prawdy. Hedion doskonale wiedział, że Evereland czeka wielka wojna. Wiedział też, jakie powstaną strony i dlaczego będą walczyły o tron. Żadna z nich mu się nie podobała. Właśnie dlatego postanowił stworzyć własną.
Chłopak siedział na skraju wysokiej skały. Była czymś w rodzaju kilkunastometrowego klifu, z tą różnicą, że pod sobą nie miał morza, tylko ogromne błonia, które z trzech stron otaczał las. Bardzo często siadał w tym samym miejscu i w ten sam sposób, opierając luźno łokieć na podkulonym kolanie, tak, że noga i ręką tworzyły kąt blisko dziewięćdziesiąt stopni.
Z tego miejsca obserwował swój obóz i swoich ludzi.
Usłyszał w głowie czyjeś myśli. Jednak tylko na chwilę.
Oczywiście w te wszystkie umiejętności, które posiadał, wchodziło również czytanie cudzych myśli. Długo się tego uczył, ale udało mu się nad tym zapanować. Przynajmniej częściowo... Andrew był jedynym, który potrafił zamknąć swój umysł przed Mistrzem.
– Hedionie – zawołał. W jego głosie była minimalna nutka niepokoju.
Chłopak odwrócił się i zręcznie zeskoczył z kamienia, na którym siedział. Przy tym ruchu, jego długie, ciemne włosy zatańczyły na wietrze, po czym miękko opadły na plecy.
Mierzył około metr-osiemdziesiąt i miał dobrze rozbudowaną masę mięśniową. Nie krył się z tym, bo bardzo często spacerował bez koszulki. Zamiast niej, nosił długą, zimową pelerynę z kapturem. Wielu mieszkańców północy nosiło takie peleryny, ponieważ północ miała to do siebie, że było na niej wyjątkowo zimno. Jednak Hedionowi to zupełnie nie przeszkadzało. W końcu władał wszelkim ogniem, jakżeby mogło być mu zimno?
Miał też na sobie czarne bojówki i ciemne, masywne buty, sięgające niemal do połowy łydki. Po obu stronach bioder nosił długie samurajskie miecze. Z tyłu, przy pasie w spodniach, miał trzy lekkie noże do rzucania, a na lewym przedramieniu uprząż, w której chował sztylet.
Spojrzał z uśmiechem na swojego przyjaciela .Gdyby ten uśmiech nie zagościłby na jego twarzy, można by powiedzieć, że ten człowiek, w połączeniu ze swoim radiowym głosem, stanowił ucieleśnienie zła. W pewnym sensie tak właśnie było.
– Co się stało?
– Miałem cię informować, gdyby coś się działo... Kilka minut temu w obozie wybuchły drobne zamieszki.
– Jak drobne? — Powoli szedł w stronę przyjaciela, dając mu tym samym znać, że chce, aby go tam zaprowadzono.
– Michael bije się z Johnem. Ale zaczynają się tworzyć strony i jeśli zaraz się tam nie znajdziemy, to już nie tylko ta dwójka będzie sobie skakała do gardeł.
– A o co takiego im poszło? — spytał zaciekawiony.
– O bunt.
– Bunt?
– Tak... Michael uważa, że nie powinniśmy tak długo się tu ukrywać i jesteśmy już od dawna gotowi, by zacząć działać.
– Ukrywać? — zdziwił się Hedion. — Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek przed kimś uciekali.
Jego ludzie mało rozumieli, bo źle interpretowali jego słowa. Jednak cały czas nad tym pracował. Przez takich jak Michael zaniżała się średnia inteligencja społeczeństwa i opóźniała jego postęp. Znał bardzo dobrze każdego ze swoich ludzi, chociaż było ich szesnaście tysięcy. Jedni wyróżniali się bardziej, a inni mniej. Ten koleś wyróżniał się zdecydowanie za bardzo i nie było mu to na korzyść.
Hedion tylko zszedł z górki i zrobił nie więcej jak kilkanaście metrów, kiedy zobaczył zgrupowanie pięćdziesięciu osób. Utworzyli niedomknięty krąg, w środku którego biło się na pięści dwóch mężczyzn. Jeden miał tylko złamany nos. Drugi wyglądał gorzej, bo musiał wcześniej oberwać kamieniem w głowę i miał zakrwawione usta. Właśnie splunął krwią. Przypominało to bardzo niekompetentne walki gladiatorów – każdy z walczących miał swoich zwolenników.
Kilka osób ze zgrupowania popatrzyło nad bijącymi się mężczyznami z przerażeniem. Hedion dobrze wiedział, jak reagują na jego obecność i dlaczego tak jest. Na pierwszy rzut oka, każdy mógłby o nim powiedzieć, że musi być niezwykle miły i często się śmieje. Tak mówiły o nim jego rysy twarzy i po części nie kłamały. Jednak kiedy Hedionowi się coś nie podobało i uśmiech znikał z jego twarzy, wszyscy wiedzieli, że zaraz poleje się krew, a wskaźnik ich poczucia bezpieczeństwa szybko zmaleje.
Hedion cały czas się uśmiechał. Mężczyźni przestali się bić i również odwrócili się w stronę przybysza.
– Mistrzu, my... — zaczął tłumaczyć całe zajście John. Jednak Michael wcale nie uważał, że należy się z tego tłumaczyć.
– Myślisz, że będziemy tu przez cały czas siedzieć i chować głowę w piasek? — syknął. Zebrani zamarli. Tego tonu nikt nie używał, jeśli zwracał się do Hediona. To było równe z samobójstwem. Jednak młody przywódca ciągle się uśmiechał. — Nie mam zamiaru się tobie poddawać! Czekasz na odpowiedni moment, którego wcale nie ma! Chcemy zmian! Nie pozwolimy się prowadzić przez jakiegoś smarkacza, z jego osobistych pobudek! Myślisz, że jesteś w stanie cokolwiek wygrać? Wcale nie jesteś taki silny, jakiego udajesz! Powinniśmy uderzać teraz! Tak naprawdę gówno wiesz o strategii i nie masz pojęcia jak prowadzić wojnę, bo nawet nie potrafisz się za to porządnie zabrać! Pokonałby cię nawet... — sztylet wbity w gardło Michaela położył kres tej odważnej wypowiedzi. Nikt nawet nie widział, kiedy Hedion sięgnął za pas, by chwycić nóż i cisnąć nim w stronę buntownika, który właśnie upadał na ziemię z szeroko otwartymi oczami. Najpierw chwycił się za krwawiące gardło i uklęknął, a później upadł nieżywy na twarz.
Hedion już się nie uśmiechał. Podszedł do trupa, którego odwrócił butem na plecy i wyciągnął nóż. Wytarł głęboko zanurzone ostrze o czarny materiał na prawe ręce i instynktownie włożył broń do paska z tyłu spodni. Spojrzał na wszystkich zebranych, ale nikt nie był w stanie spojrzeć na niego. Mierzył każdego z osobna swoim morderczym spojrzeniem i zatrzymał się, gdy trafiło ono na Johna. Nie obchodziło go to, że był tutaj ofiarą i bronił strony swojego mistrza. Nieposłuszeństwo to nieposłuszeństwo. A wszyscy inni muszą mieć przykład, jak ono karane. Muszą się bać.
Ruszył w stronę drugiego mężczyzny, zamieszanego w bójkę. John powoli podniósł wzrok. Był starszy od Hadiona o osiem lat, ale wszyscy mieli wrażenie, że jest dokładnie na odwrót. Spojrzał przerażony prosto w twarz mistrza. Serce biło mi głośno, a nogi miękły. Nie potrafił tego znieść, ale wiedział, że musi wytrzymać do końca.
W ciągu pół sekundy Hedion wyciągnął prawą ręką samurajski miecz z lewej strony i jednym ruchem ściął głowę Johna. Nie schował od razu miecza. Skierował go ostrzem do dołu i dalej patrzał na zgromadzoną osoby. To, że kogoś zabił, ani trochę go nie poruszyło.
– Śmiało, pójdźcie w ślady tej dwójki — zachęcił, zaciskając mocniej dłoń na rękojeści miecza. Mówił ściszonym głosem, ale każdy doskonale wiedział, że to zajście bardzo mu się nie podobało. Prócz jego tonu, świadczyły o tym dwa trupy. — Nie obiecuję, że wyjdzie wam to na dobre, bo wtedy zaczniecie prowadzić osobną wojnę. Ze mną.
– Jak drobne? — Powoli szedł w stronę przyjaciela, dając mu tym samym znać, że chce, aby go tam zaprowadzono.
– Michael bije się z Johnem. Ale zaczynają się tworzyć strony i jeśli zaraz się tam nie znajdziemy, to już nie tylko ta dwójka będzie sobie skakała do gardeł.
– A o co takiego im poszło? — spytał zaciekawiony.
– O bunt.
– Bunt?
– Tak... Michael uważa, że nie powinniśmy tak długo się tu ukrywać i jesteśmy już od dawna gotowi, by zacząć działać.
– Ukrywać? — zdziwił się Hedion. — Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek przed kimś uciekali.
Jego ludzie mało rozumieli, bo źle interpretowali jego słowa. Jednak cały czas nad tym pracował. Przez takich jak Michael zaniżała się średnia inteligencja społeczeństwa i opóźniała jego postęp. Znał bardzo dobrze każdego ze swoich ludzi, chociaż było ich szesnaście tysięcy. Jedni wyróżniali się bardziej, a inni mniej. Ten koleś wyróżniał się zdecydowanie za bardzo i nie było mu to na korzyść.
Hedion tylko zszedł z górki i zrobił nie więcej jak kilkanaście metrów, kiedy zobaczył zgrupowanie pięćdziesięciu osób. Utworzyli niedomknięty krąg, w środku którego biło się na pięści dwóch mężczyzn. Jeden miał tylko złamany nos. Drugi wyglądał gorzej, bo musiał wcześniej oberwać kamieniem w głowę i miał zakrwawione usta. Właśnie splunął krwią. Przypominało to bardzo niekompetentne walki gladiatorów – każdy z walczących miał swoich zwolenników.
Kilka osób ze zgrupowania popatrzyło nad bijącymi się mężczyznami z przerażeniem. Hedion dobrze wiedział, jak reagują na jego obecność i dlaczego tak jest. Na pierwszy rzut oka, każdy mógłby o nim powiedzieć, że musi być niezwykle miły i często się śmieje. Tak mówiły o nim jego rysy twarzy i po części nie kłamały. Jednak kiedy Hedionowi się coś nie podobało i uśmiech znikał z jego twarzy, wszyscy wiedzieli, że zaraz poleje się krew, a wskaźnik ich poczucia bezpieczeństwa szybko zmaleje.
Hedion cały czas się uśmiechał. Mężczyźni przestali się bić i również odwrócili się w stronę przybysza.
– Mistrzu, my... — zaczął tłumaczyć całe zajście John. Jednak Michael wcale nie uważał, że należy się z tego tłumaczyć.
– Myślisz, że będziemy tu przez cały czas siedzieć i chować głowę w piasek? — syknął. Zebrani zamarli. Tego tonu nikt nie używał, jeśli zwracał się do Hediona. To było równe z samobójstwem. Jednak młody przywódca ciągle się uśmiechał. — Nie mam zamiaru się tobie poddawać! Czekasz na odpowiedni moment, którego wcale nie ma! Chcemy zmian! Nie pozwolimy się prowadzić przez jakiegoś smarkacza, z jego osobistych pobudek! Myślisz, że jesteś w stanie cokolwiek wygrać? Wcale nie jesteś taki silny, jakiego udajesz! Powinniśmy uderzać teraz! Tak naprawdę gówno wiesz o strategii i nie masz pojęcia jak prowadzić wojnę, bo nawet nie potrafisz się za to porządnie zabrać! Pokonałby cię nawet... — sztylet wbity w gardło Michaela położył kres tej odważnej wypowiedzi. Nikt nawet nie widział, kiedy Hedion sięgnął za pas, by chwycić nóż i cisnąć nim w stronę buntownika, który właśnie upadał na ziemię z szeroko otwartymi oczami. Najpierw chwycił się za krwawiące gardło i uklęknął, a później upadł nieżywy na twarz.
Hedion już się nie uśmiechał. Podszedł do trupa, którego odwrócił butem na plecy i wyciągnął nóż. Wytarł głęboko zanurzone ostrze o czarny materiał na prawe ręce i instynktownie włożył broń do paska z tyłu spodni. Spojrzał na wszystkich zebranych, ale nikt nie był w stanie spojrzeć na niego. Mierzył każdego z osobna swoim morderczym spojrzeniem i zatrzymał się, gdy trafiło ono na Johna. Nie obchodziło go to, że był tutaj ofiarą i bronił strony swojego mistrza. Nieposłuszeństwo to nieposłuszeństwo. A wszyscy inni muszą mieć przykład, jak ono karane. Muszą się bać.
Ruszył w stronę drugiego mężczyzny, zamieszanego w bójkę. John powoli podniósł wzrok. Był starszy od Hadiona o osiem lat, ale wszyscy mieli wrażenie, że jest dokładnie na odwrót. Spojrzał przerażony prosto w twarz mistrza. Serce biło mi głośno, a nogi miękły. Nie potrafił tego znieść, ale wiedział, że musi wytrzymać do końca.
W ciągu pół sekundy Hedion wyciągnął prawą ręką samurajski miecz z lewej strony i jednym ruchem ściął głowę Johna. Nie schował od razu miecza. Skierował go ostrzem do dołu i dalej patrzał na zgromadzoną osoby. To, że kogoś zabił, ani trochę go nie poruszyło.
– Śmiało, pójdźcie w ślady tej dwójki — zachęcił, zaciskając mocniej dłoń na rękojeści miecza. Mówił ściszonym głosem, ale każdy doskonale wiedział, że to zajście bardzo mu się nie podobało. Prócz jego tonu, świadczyły o tym dwa trupy. — Nie obiecuję, że wyjdzie wam to na dobre, bo wtedy zaczniecie prowadzić osobną wojnę. Ze mną.
Tommy wybrał przypadkową książkę z ułożonego wcześniej stosu.
Razem z Vivanne przez całe święta przekopywali bibliotekę w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mieć związek z trupem w lesie, lub tymi potworami. Być może, jak powiedziała Agnes, temat był zamknięty, ale we dwójkę uznali, że warto jeszcze się tym zainteresować. Oczywiście sama Agnes nie miała na ten temat nic wiedzieć. Zaraz wyleciałaby z kazaniem, że jej nie ufają i nie wierzą w słowa jej ojca. Teraz był najlepszy czas na to, żeby czegoś poszukać, bo nie było możliwości, aby dziewczyna o czymkolwiek się dowiedziała. A oni po prostu chcieli się ubezpieczyć. Warto wiedzieć, z czym miało się do czynienia, nawet jeśli już to przeszło.
Problem był w tym, że pomimo ich starań, nic nie dało się wyszukać. Przez cały czas siedzieli w bibliotece z nosem w książkach, ale w żadnej z nich nawet nie pojawił się podobny potwór do tych, jakie widzieli. Najciekawszą książką, jaką do tej pory dostali w swoje ręce, była ta, która opisywała zwyczaje i tortury średniowieczne. To pewnie ta sama, którą dopadła Agnes. Nie potrafili bardziej zbliżyć się do sprawy.
– Poddaję się — powiedział Tommy, kiedy przejrzał spis treści i przekartkował ostatnią książkę. — Tutaj nawet nie ma niczego na temat plagi jakichkolwiek potworów.
Vivanne spojrzała na niego poirytowana.
– To pomyśl inaczej – one nie powstały same z siebie. Ktoś musiał je stworzyć. Nie wygląda ci to na dzieło czarnej magii?
Wyglądało. Ale jakim cudem ojciec Agnes mógłby być wtedy taki pewien wyeliminowania ich z tego świata? Przecież skoro są dziełem czarnoksięstwa, to w każdej chwili mogą znów zaatakować. Być może nawet ktoś tworzy ich armię.
– Wierzysz w to? — spytał. — Nie wydaje mi się, żeby ktoś je stworzył, chociażby dlatego, że w dzisiejszych czasach nie ma już tak potężnych czarodziejów.
– Może ktoś z władzy? — zaproponowała. — Król i twój ojciec mają przy sobie naprawdę dużo takich ludzi.
Tommy spojrzał na nią chłodno.
– To nie są ludzie, których możesz podejrzewać. Skoro znaleźli się na swoim miejscu, to oznacza, że musieli sobie na to zasłużyć. Mój ojciec i król nie mają w głowie siana, i potrafią dobierać takich ludzi. A gdyby coś się z nimi działo, na pewno by już to zauważyli.
Vivanne zrobiło się głupio. Nie pomyślała o tym, w ten sposób.
– Przepraszam... — mruknęła zakłopotana.
– Nic się nie stało. — Tommy posłał jej uśmiech. To chyba oczywiste, że nie miałby jej tego za złe. — Wiesz co? Może poszukajmy czegoś na temat takiej czarnej magii. Nie wierzę, żeby nigdy wcześniej na wyspach nie pojawiły się jakieś plagi, przez jakiegoś naburmuszonego kretyna.
I faktycznie. Po kilku godzinach ślęczenia nad książkami Vivanne krzyknęła szczęśliwa:
– Mam! — W bibliotece oprócz nich były jeszcze trzy osoby, które właśnie się odwróciły. Vivien obróciła się za siebie. Nie chciała, żeby ktoś wiedział co robią, więc przysunęła się z książką bliżej Tommy'ego. —Dziewiętnasty wiek. Panowali wtedy Everelandem ludzie, którzy się na nim urodzili, z rodu Tertholów. Tuż przed drugą wojną, zanim jeszcze Koehrnańczycy zaczęli prowadzić z Everelandem morską wojnę, a Sansagowie obudzili wampiry, próbowali innych rzeczy. To znaczy Sansagowie — wyjaśniła, gdy zauważyła, że chłopak zaczyna się gubić. — Sansagowie nie chcieli z początku budzić wampirów, więc wymyślili coś innego. Postanowili, że wyślą na Evereland demony, które stworzył Draalt Pequar. Były bardzo udane... — zamyśliła się i odwróciła w stronę Tommy'ego książkę, wskazując palcem na obrazek, przedstawiający czarnego upiora. Był bardzo typowy, albo przynajmniej tak właśnie kształtowało się słowo ,,upiór" w głowie Vivien. Miał szarą skórę. Pewnie była blada, ale przykrywała ją cienka, czarna szata, przez którą miało się wrażenie, że cała skóra jest szara. Oczywiście miał czerwone, świecące oczy, a na jego ciało (prócz skóry) składały się tyko kości. Jedna dłoń zaciskała się na mieczu i to dopełniało upiorowi przerażającego wyglądu. — W każdym razie — odwróciła książkę w swoją stronę — plan wypalił i udało się je sprowadzić do Everelandu. Zasiały tam sporo zniszczenia, zabijały... Wszystko co robiły, miały zakodowane, razem z zaklęciem tego czarnoksiężnika - Pequara. Można je było bardzo prosto zabić — zdziwiła się. — Wystarczyło podpalić je ogniem, użyć zaklęcia ogniowego, albo przypadkowego, silnie uderzającego. Nawet śmiertelnego. Oczywiście Sansagowie się tym nie martwili, bo mogli tworzyć te stwory od nowa. Nikt wtedy nie wiedział, że zużywało to bardzo dużo mocy Draalta Pequara. Był to pierwszy taki przypadek w historii, kiedy zaczęto kreować własne maszyny do zabijania... W każdym razie nie tak zginął ten cały czarnoksiężnik, tylko go ścięto. — Vivanne prześledziła tekst, który uznała za mało istotny i zaczęła opowiadać dalej. — Zrobili to Everelandczycy, chcąc się w ten sposób pozbyć się tych potworów i... udało im się.
– Więc trzeba zabić ich twórcę, tak? — zdziwił się Tommy. — I jak to teraz nie wygląda? Można dalej coś takiego tworzyć? Nic z tym nie zrobili?
Vivanne wbił wzrok w książkę i zaczęła dokładnie czytać.
– Nałożyli pieczęci... — chciała podać nazwę, ale nie była w stanie przeczytać liter. Prawdziwe łamanie języka. — Nałożyli jakieś pieczęci i są podobno one nie do złamania, bo cały czas są one podtrzymywane. I dzięki tym pieczęciom nie można używać takiej magii, jaką używał Pequera.
– Wszystko można złamać. — Na twarz Tommy'ego wpełzł kwaśny uśmiech. — W świecie czarodziejów nie ma rzeczy stałych i nieodzownych.
– To prawda... Nam, jako społeczeństwu, nie pozostaje nic innego, jak tylko ufać kompetencji tych ludzi, którzy tego wszystkiego pilnują. — Zanim Tommy zdążył cokolwiek powiedzieć, dodała szybko. — Oczywiście tacy ludzie są bardzo rozważnie dobierani do swoich zadań i nie znaleźli się tam przez przypadek, prawda?
Popołudniu do zamku wkroczyli wszyscy uczniowie, którzy wrócili z przerwy świątecznej. Agnes niezmiernie się cieszyła, że trafili akurat w porę obiadu, bo po podróży czuła ściskanie w żołądku. Poza tym, że była głodna, dokuczało jej zmęczenie, dlatego wyszła jako jedna z pierwszych z wielkiej sali, prosto do pokoju. Nawet nie pamiętała, kiedy udało jej się zasnąć.
Agnes stała w prowizorycznej, kamiennej kuchni. Schowała jeden z noży do buta i wytarła zakrwawione ręce o spodnie. Zaczęła otwierać wiklinowe pudła w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego. Starała się nie pozostawiać po sobie czerwonych śladów z zakrwawionych rąk.
Chwyciła za materiałowy worek, przywiązany do pasa i zaczęła do niego pakować butelki z eliksirami. Nie miała pojęcia, do czego one miały służyć, ale uznała, że lepiej je mieć. Podobno mieli tu znaleźć to, czego szukali. Rozejrzała się po otoczeniu. Wyglądało na całkiem stabilne i bezpieczne miejsce...
Przeszła na drugą stronę pomieszczenia i otworzyła drewnianą szafkę. Dwie, zwinięte, grube liny i długi, ciemnozielony płaszcz wrzuciła do worka z eliksirami. Na małych półeczkach, umieszczonych wewnątrz szafy znalazła kilka masywnych, zarówno długich, jak i krótkich, noży.
Nagle usłyszała głośny krzyk.
Otworzyła oczy. Nie była wystraszona, tylko spokojnie przewróciła się na prawy bok. Jeśli ten sen miałby w ogóle coś oznaczać, to była zbyt zmęczona, żeby się tym teraz przejmować.
Następnego lekcje czekały na wszystkich uczniów bez wyjątku.
Agnes już nie była tak wycieńczona jak poprzedniego dnia, ale obudziła się z potwornym bólem głowy. Nie specjalnie się tym przejęła. Uznała, że samo minie, jak zawsze i zaczęła się pakować na lekcje.
Pierwszą lekcją z samego rana była historia. Profesor Walter Winscent usiadł na biurku i spytał swoich uczniów, jak spędzili święta. Przez tą godzinę lekcyjną nawet o krok nie ruszyli z programem nauczania, bo klasa z nauczycielem przedyskutowała całą godzinę. Agnes nie miała do niczego głowy tego dnia, więc tylko słuchała, powoli zamykając oczy.
– A co ty robiłaś przez święta? – spytała Vivien, zanim zauważyła, że jej koleżanka z ławki przysypia. – Pewnie dobrze się bawiłaś...
Agnes wzięła głęboki oddech, który miał jej pomóc w odświeżeniu umysłu. Zamrugała oczami i spojrzała na Vivanne.
– Całkiem dobrze – odpowiedziała w końcu. – Dużo się śmialiśmy, wymieniliśmy prezentami... Ach, no i poznałam siostrę Dale'a i Shawna – Leę. Jest urocza – uśmiechnęła się śpiąco. – A ty? Jak je zniosłaś?
Vivanne była nieco zazdrosna, ale nie dała się wybić temu niewdzięcznemu uczuciu na wierzch.
– Cóż... Dyrektor Marshall był przez cały ten czas w szkole, tak samo jak profesor Esper Stevenson i Austin Levent. Czyli nic ciekawego, z nimi nie można normalnie porozmawiać tak jak z... chociażby profesor Susan King lub profesorem Robertem Gillbertem.
– A ktoś uczniów został w szkole na święta? – spytała marszcząc brwi. Prawdę mówiąc, nic ją to nie obchodziło, tak samo jak zdanie Vivien o profesorach, ale na tyle mało kontaktowała, że była w stanie słuchać wszystkiego.
– Ja Tommy i trzech gości z jego klasy. To było takie dziwne... Było nas tak mało i wszędzie było tak cicho. Zupełnie jakby cała szkoła umarła na kilka tygodni. Kiedy zaczął się nowy rok...
Vivien przerwała, bo zauważyła, że Agnes położyła głowę na ławce, podpierając się jedynie rękoma.
Obudził ją dopiero dzwonek.
Aby dzień nie był taki lekki, profesor Winscent uznał, że skoro nie przerobili materiału na tą lekcję, to wszyscy uczniowie muszą na następną lekcję przynieść wypracowanie na temat polityki rodu Tertholów. Vivien się cieszyła, bo mogła się na ten temat rozpisać. Agnes, natomiast, nie bardzo.
Musiała odzyskać przytomność na następnej lekcji, ponieważ była nią samoobrona. Zauważyła, że ostatnio mniej lubi ten przedmiot... No, ale to chyba tylko dzisiaj, przez to, że nie ma na niego siły i jej głowa groziła eksplodowaniem z minuty na minutę coraz bardziej.
Na szczęście tego dnia profesor Ranulfr uznał, że nie będzie przemęczał swoich uczniów i postanowił, że zajęcia odbędą się w budynku szkoły, na hali przeznaczonej do tego typu lekcji. Nakazał im piętnaście minut szybkiego biegu na rozgrzewkę, a później zapowiedział, że powinni poćwiczyć pojedynkowanie się, bo ostatnio bardzo dawno nie korzystali ze swoich różdżek.
Agnes bardzo to pomogło, bo przestała już myśleć o bolącej głowie, a całe niewyspanie i zmęczenie z niej uleciało, ustępując nowej energii. Stanęła na przeciwko wysokiego chłopaka. Gerry Canton już od samego początku był jej parą do ćwiczeń i udało mu się przez to nieco wybić poniad poziom pozostałych uczniów z jego roku. Zdążyli się polubić. Agnes nadal pamiętała, jak na pierwszej lekcji ćwiczyli szermierkę i Gerry uznał, że nie będzie miał z nią problemów, bo jest dziewczyną. Szybko mu wtedy to wybiła z głowy. Pokazała mu, że nie należy jej lekceważyć i skopała mu tyłek. Od tego czasu Gerry bardzo się za siebie wziął, ale jeszcze nigdy nie miał szansy pokonać Agnes. W końcu ona ćwiczyła to całe życie i robiła to całym swoim sercem.
Rzucił na nią zaklęcie atakujące. Było bardzo wolne, więc tylko przesunęła się w bok. Przez większość czasu tylko schylała się i podskakiwała, bu uniknąć ciosu. Sama rzucała te same zaklęcia, tylko szybciej, przez co Gerry miał problem, bo musiał jednocześnie tworzyć tarczę i starać się trafić przeciwnika.
W pewnym momencie przyjął na klatę trzy zaklęcia uderzające, ale skupił się wtedy na tym, by wycelować w nogi Agnes.
– Resusciabato! – krzyknął.
To spowodowało, że dziewczyna został wysadzona na trzy metry w powietrze. Wszystko działo się bardzo szybko, bo przypominało to nienaturalnie wysoki wyskok, więc Gerry musiał działać od samego początku. Sądził, że teraz będzie zbyt zdezorientowana, żeby bronić się przed jego atakami i nie będzie w stanie robić uników. Zaczął ciskać w jej stronę pełno prostych zaklęć, jedno po drugim, najszybciej, jak tylko potrafił. Dla Agnes wzbijanie się wysoko w powietrze nie było niczym nowym. Zachowywała się tak samo, jakby była na ziemi. Wyczarowała tarczę, która wsiąknęła wszystkie zaklęcia i gdy znalazła się w najwyższym punkcie lotu skupiła się, by zaklęcie obezwładniające wyszło jej naprawdę silne.
– Exarment!
Chłopaka odrzuciło do tyłu, a jego różdżka poleciała w przeciwną stronę. Agnes ledwo zdążyła rzucić zaklęcie, które spowalniało odrobinę jej lot. Dzięki temu wylądowała na ziemi bezpiecznie i nic jej nie bolało. Przynajmniej nie tak bardzo, jak bolałoby, gdyby spadła z trzech metrów na ziemię, zupełnie do tego nie przygotowana.
Podniosła z ziemi różdżkę Gerry'ego i podeszła do niego, pomagając mu wstać. Jęknął z bólu, ale dał się podnieść i przejął od niej swoją różdżkę.
– Jesteś zbyt wolny – stwierdził profesor Ranulfr. – Powinieneś popracować nad rzucaniem serii zaklęć. - Przeniósł wzrok na Agnes. – Ty za to mogłabyś zacząć częściej używać groźniejszych zaklęć.
Problem był w tym, że wszystkie silne zaklęcia zupełnie wypadły Agnes z głowy. Nie potrafiła ich wyszukać w tak szybkim czasie, podczas pojedynku. Zaproponowała Gerry'emu, że poćwiczą jego krótkie i szybkie serie zaklęć. On starał się rzucić jak najwięcej zaklęć w najkrótszym czasie, kiedy Agnes odbijała je na boki. Później się zmienili i tak trenowali to końca lekcji.
Kiedy wracała do pokoju, spotkała Dale'a z dwoma dziewczynami z jego klasy. Pomyślała przez chwilę o tym, że gdyby David nie był tak leniwy, to byliby do siebie bardzo podobni. Pożegnał koleżanki, bo przypomniał sobie, że ma do Agnes małą sprawę. Kiedy był już pewien, że nikt ich nie usłyszy, spytał, czy nie poszłaby z nim zajrzeć do TEJ księgi po lekcjach popołudniowych.
– Tylko nie wiem, gdzie powinniśmy iść – zamyślił się. – Nie możemy wejść tak po prostu do żadnej z sal, bo w każdej chwili może ktoś nas zobaczyć. No i z całą pewnością będziemy próbowali tych zaklęć, przez co zniszczymy tam dużo przedmiotów.
Agnes zmarszczyła brwi. Na zewnątrz tym bardziej odpadało, chyba, że wydostaliby się poza teren szkoły, ale nie znali żadnych tajemnych przejść. Znał je Tommy, a spytanie się go o to, jak można wyjść ze szkoły, bez wiedzy nauczycieli, byłoby jednoznaczne z powiedzeniem mu w twarz ,,Cześć, chcemy zrobić coś nielegalnego. Powiesz nam, jak wyjdziemy ze szkoły?". Oczywiście zadanie takiego pytania Agnes wcale nie przeszkadzało. Wiedziała, że chciałby się dowiedzieć, co knują. No, a przecież nikt nie miał o tym wiedzieć.
Później przypomniała sobie o sali z fortepianem. Czemu, kiedy chodziło o ukrycie się, zawsze myślała o tej sali? Przecież zupełnie się nie nadawała – było w niej pełno ciężkich mebli i gratów. Ale ta sala powyżej...
– Ja wiem – odpowiedziała i chwyciła Dale'a za przegub, prowadząc go do jednego z bocznych korytarzy, przed pokojem wspólnym. Pamiętała to miejsce i wiedziała, że jest bardzo blisko ich pokoi. Właśnie dlatego nadawało się idealnie.
Wchodząc do korytarza przyjrzała się drzwiom. Dale cały czas na nią patrzał, tylko podejrzewając o czym może myśleć. Po chwili ruszyła dalej i zatrzymała się przy pustej ścianie.
– Agnes tu... – przerwał, kiedy włożyła rękę w ścianę.
Dopiero po chwili zauważył drzwi, które ukazały mu ciemny pokój. Wszedł na nią do środka i zamknął drzwi.
Zapalił różdżkę. Agnes zrobiła to samo.
Na podłodze było mnóstwo niepotrzebnych śmieci, a w całym pokoju panował mrok. Ale w końcu śmieci można posprzątać, a światło zawsze się jakoś skombinuje.
– Jesteś genialna! – wypalił nagle i przytulił się do niej, gasząc przy tym różdżkę, by jej nie poparzyć.
– Tak... wiem – mruknęła. Dalej nie była w stanie przywyknąć do takiej otwartości ze strony innych ludzi. Nie była też pewna, czy dobrze zrobiła, pokazując komuś to miejsce. W końcu było tak blisko jej fortepianu, a to była bardzo intymna sprawa. Nikt tu nie przychodził. No tak, ale w końcu to ty będziesz stale zaglądać to tej cholernej księgi, chociaż nie masz z nią nic wspólnego pomyślała.
– W takim razie widzimy się przed kolacją? – spytał, upewniając się. Agnes tylko kiwnęła głową.
Dale jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Nagle wyciągnął przed siebie różdżkę i wykonał nią poziomy, długi ruch, przesuwając w ten sposób wszystkie przedmioty do prawej ściany pokoju.
Następnego dnia Hedion postanowił zabrać swojego przyjaciela do niemal nigdy nieuczęszczanej części lasu. Była oddalona o wiele kilometrów od ich obozu, lecz jednak to nie z powodu odległości postanowił użyć magii teleportacji. Andrew podejrzewał, że jego mistrz założył na tę partię lasu blokadę, która nie pozwalała nikomu trafić tutaj przez przypadek.
Przed nimi zmaterializowały się trzy ogromne klatki pełne ciemno-brunatnych stworów, z oczami jak u owadów. Bezwargie usta odsłaniały ostre zęby. Stworzenia raz na jakiś czas otwierały szczęki, by wysunąć z niech nienaturalnie długie języki, lub głośno wrzeszczeć w celu oznajmienia o swoim głodzie. Długie ręce (na których miejscami brakowało skóry, przez co można było dokładnie zobaczyć jak wyglądają żywe ścięgna i mięśnie) wystawały z klatek, próbując złapać cokolwiek, co nadałoby się do zjedzenia.
– Wydają się być niepocieszone — mruknął Andrew.
Odpowiedział mu życzliwy śmiech Hediona.
– Każdy, kto byłby zamknięty w klatce bez pożywienia, wydawałby się niepocieszony.
Andrew nie odpowiedział. Dobrze o tym wszystkim wiedział. Był świadomy tego, że to właśnie jego mistrz zesłał na świat plagę potworów. Jednak tamtych było tylko kilka i były one jedynie marnymi próbkami. Te były znacznie ulepszone i były nich pełne trzy, ogromne klatki. Nie wspominając już o tym, że mogły się same rozmnażać. To będzie prawdziwa armia, siejąca spustoszenie pomyślał z podziwem.
– Jaki jest plan?
– Najpierw musimy jeszcze trochę poczekać i dać im się rozmnożyć - odpowiedział z delikatnym uśmiechem, wskazując głową na klatki. – Później zrobimy to co poprzednio. Dajmy się tym czarodziejom wykazać. Przetrwają tylko najsilniejsi. Reszta jest całkowicie zbędna.
– Więc trzeba zabić ich twórcę, tak? — zdziwił się Tommy. — I jak to teraz nie wygląda? Można dalej coś takiego tworzyć? Nic z tym nie zrobili?
Vivanne wbił wzrok w książkę i zaczęła dokładnie czytać.
– Nałożyli pieczęci... — chciała podać nazwę, ale nie była w stanie przeczytać liter. Prawdziwe łamanie języka. — Nałożyli jakieś pieczęci i są podobno one nie do złamania, bo cały czas są one podtrzymywane. I dzięki tym pieczęciom nie można używać takiej magii, jaką używał Pequera.
– Wszystko można złamać. — Na twarz Tommy'ego wpełzł kwaśny uśmiech. — W świecie czarodziejów nie ma rzeczy stałych i nieodzownych.
– To prawda... Nam, jako społeczeństwu, nie pozostaje nic innego, jak tylko ufać kompetencji tych ludzi, którzy tego wszystkiego pilnują. — Zanim Tommy zdążył cokolwiek powiedzieć, dodała szybko. — Oczywiście tacy ludzie są bardzo rozważnie dobierani do swoich zadań i nie znaleźli się tam przez przypadek, prawda?
Popołudniu do zamku wkroczyli wszyscy uczniowie, którzy wrócili z przerwy świątecznej. Agnes niezmiernie się cieszyła, że trafili akurat w porę obiadu, bo po podróży czuła ściskanie w żołądku. Poza tym, że była głodna, dokuczało jej zmęczenie, dlatego wyszła jako jedna z pierwszych z wielkiej sali, prosto do pokoju. Nawet nie pamiętała, kiedy udało jej się zasnąć.
Agnes stała w prowizorycznej, kamiennej kuchni. Schowała jeden z noży do buta i wytarła zakrwawione ręce o spodnie. Zaczęła otwierać wiklinowe pudła w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego. Starała się nie pozostawiać po sobie czerwonych śladów z zakrwawionych rąk.
Chwyciła za materiałowy worek, przywiązany do pasa i zaczęła do niego pakować butelki z eliksirami. Nie miała pojęcia, do czego one miały służyć, ale uznała, że lepiej je mieć. Podobno mieli tu znaleźć to, czego szukali. Rozejrzała się po otoczeniu. Wyglądało na całkiem stabilne i bezpieczne miejsce...
Przeszła na drugą stronę pomieszczenia i otworzyła drewnianą szafkę. Dwie, zwinięte, grube liny i długi, ciemnozielony płaszcz wrzuciła do worka z eliksirami. Na małych półeczkach, umieszczonych wewnątrz szafy znalazła kilka masywnych, zarówno długich, jak i krótkich, noży.
Nagle usłyszała głośny krzyk.
Otworzyła oczy. Nie była wystraszona, tylko spokojnie przewróciła się na prawy bok. Jeśli ten sen miałby w ogóle coś oznaczać, to była zbyt zmęczona, żeby się tym teraz przejmować.
Następnego lekcje czekały na wszystkich uczniów bez wyjątku.
Agnes już nie była tak wycieńczona jak poprzedniego dnia, ale obudziła się z potwornym bólem głowy. Nie specjalnie się tym przejęła. Uznała, że samo minie, jak zawsze i zaczęła się pakować na lekcje.
Pierwszą lekcją z samego rana była historia. Profesor Walter Winscent usiadł na biurku i spytał swoich uczniów, jak spędzili święta. Przez tą godzinę lekcyjną nawet o krok nie ruszyli z programem nauczania, bo klasa z nauczycielem przedyskutowała całą godzinę. Agnes nie miała do niczego głowy tego dnia, więc tylko słuchała, powoli zamykając oczy.
– A co ty robiłaś przez święta? – spytała Vivien, zanim zauważyła, że jej koleżanka z ławki przysypia. – Pewnie dobrze się bawiłaś...
Agnes wzięła głęboki oddech, który miał jej pomóc w odświeżeniu umysłu. Zamrugała oczami i spojrzała na Vivanne.
– Całkiem dobrze – odpowiedziała w końcu. – Dużo się śmialiśmy, wymieniliśmy prezentami... Ach, no i poznałam siostrę Dale'a i Shawna – Leę. Jest urocza – uśmiechnęła się śpiąco. – A ty? Jak je zniosłaś?
Vivanne była nieco zazdrosna, ale nie dała się wybić temu niewdzięcznemu uczuciu na wierzch.
– Cóż... Dyrektor Marshall był przez cały ten czas w szkole, tak samo jak profesor Esper Stevenson i Austin Levent. Czyli nic ciekawego, z nimi nie można normalnie porozmawiać tak jak z... chociażby profesor Susan King lub profesorem Robertem Gillbertem.
– A ktoś uczniów został w szkole na święta? – spytała marszcząc brwi. Prawdę mówiąc, nic ją to nie obchodziło, tak samo jak zdanie Vivien o profesorach, ale na tyle mało kontaktowała, że była w stanie słuchać wszystkiego.
– Ja Tommy i trzech gości z jego klasy. To było takie dziwne... Było nas tak mało i wszędzie było tak cicho. Zupełnie jakby cała szkoła umarła na kilka tygodni. Kiedy zaczął się nowy rok...
Vivien przerwała, bo zauważyła, że Agnes położyła głowę na ławce, podpierając się jedynie rękoma.
Obudził ją dopiero dzwonek.
Aby dzień nie był taki lekki, profesor Winscent uznał, że skoro nie przerobili materiału na tą lekcję, to wszyscy uczniowie muszą na następną lekcję przynieść wypracowanie na temat polityki rodu Tertholów. Vivien się cieszyła, bo mogła się na ten temat rozpisać. Agnes, natomiast, nie bardzo.
Musiała odzyskać przytomność na następnej lekcji, ponieważ była nią samoobrona. Zauważyła, że ostatnio mniej lubi ten przedmiot... No, ale to chyba tylko dzisiaj, przez to, że nie ma na niego siły i jej głowa groziła eksplodowaniem z minuty na minutę coraz bardziej.
Na szczęście tego dnia profesor Ranulfr uznał, że nie będzie przemęczał swoich uczniów i postanowił, że zajęcia odbędą się w budynku szkoły, na hali przeznaczonej do tego typu lekcji. Nakazał im piętnaście minut szybkiego biegu na rozgrzewkę, a później zapowiedział, że powinni poćwiczyć pojedynkowanie się, bo ostatnio bardzo dawno nie korzystali ze swoich różdżek.
Agnes bardzo to pomogło, bo przestała już myśleć o bolącej głowie, a całe niewyspanie i zmęczenie z niej uleciało, ustępując nowej energii. Stanęła na przeciwko wysokiego chłopaka. Gerry Canton już od samego początku był jej parą do ćwiczeń i udało mu się przez to nieco wybić poniad poziom pozostałych uczniów z jego roku. Zdążyli się polubić. Agnes nadal pamiętała, jak na pierwszej lekcji ćwiczyli szermierkę i Gerry uznał, że nie będzie miał z nią problemów, bo jest dziewczyną. Szybko mu wtedy to wybiła z głowy. Pokazała mu, że nie należy jej lekceważyć i skopała mu tyłek. Od tego czasu Gerry bardzo się za siebie wziął, ale jeszcze nigdy nie miał szansy pokonać Agnes. W końcu ona ćwiczyła to całe życie i robiła to całym swoim sercem.
Rzucił na nią zaklęcie atakujące. Było bardzo wolne, więc tylko przesunęła się w bok. Przez większość czasu tylko schylała się i podskakiwała, bu uniknąć ciosu. Sama rzucała te same zaklęcia, tylko szybciej, przez co Gerry miał problem, bo musiał jednocześnie tworzyć tarczę i starać się trafić przeciwnika.
W pewnym momencie przyjął na klatę trzy zaklęcia uderzające, ale skupił się wtedy na tym, by wycelować w nogi Agnes.
– Resusciabato! – krzyknął.
To spowodowało, że dziewczyna został wysadzona na trzy metry w powietrze. Wszystko działo się bardzo szybko, bo przypominało to nienaturalnie wysoki wyskok, więc Gerry musiał działać od samego początku. Sądził, że teraz będzie zbyt zdezorientowana, żeby bronić się przed jego atakami i nie będzie w stanie robić uników. Zaczął ciskać w jej stronę pełno prostych zaklęć, jedno po drugim, najszybciej, jak tylko potrafił. Dla Agnes wzbijanie się wysoko w powietrze nie było niczym nowym. Zachowywała się tak samo, jakby była na ziemi. Wyczarowała tarczę, która wsiąknęła wszystkie zaklęcia i gdy znalazła się w najwyższym punkcie lotu skupiła się, by zaklęcie obezwładniające wyszło jej naprawdę silne.
– Exarment!
Chłopaka odrzuciło do tyłu, a jego różdżka poleciała w przeciwną stronę. Agnes ledwo zdążyła rzucić zaklęcie, które spowalniało odrobinę jej lot. Dzięki temu wylądowała na ziemi bezpiecznie i nic jej nie bolało. Przynajmniej nie tak bardzo, jak bolałoby, gdyby spadła z trzech metrów na ziemię, zupełnie do tego nie przygotowana.
Podniosła z ziemi różdżkę Gerry'ego i podeszła do niego, pomagając mu wstać. Jęknął z bólu, ale dał się podnieść i przejął od niej swoją różdżkę.
– Jesteś zbyt wolny – stwierdził profesor Ranulfr. – Powinieneś popracować nad rzucaniem serii zaklęć. - Przeniósł wzrok na Agnes. – Ty za to mogłabyś zacząć częściej używać groźniejszych zaklęć.
Problem był w tym, że wszystkie silne zaklęcia zupełnie wypadły Agnes z głowy. Nie potrafiła ich wyszukać w tak szybkim czasie, podczas pojedynku. Zaproponowała Gerry'emu, że poćwiczą jego krótkie i szybkie serie zaklęć. On starał się rzucić jak najwięcej zaklęć w najkrótszym czasie, kiedy Agnes odbijała je na boki. Później się zmienili i tak trenowali to końca lekcji.
Kiedy wracała do pokoju, spotkała Dale'a z dwoma dziewczynami z jego klasy. Pomyślała przez chwilę o tym, że gdyby David nie był tak leniwy, to byliby do siebie bardzo podobni. Pożegnał koleżanki, bo przypomniał sobie, że ma do Agnes małą sprawę. Kiedy był już pewien, że nikt ich nie usłyszy, spytał, czy nie poszłaby z nim zajrzeć do TEJ księgi po lekcjach popołudniowych.
– Tylko nie wiem, gdzie powinniśmy iść – zamyślił się. – Nie możemy wejść tak po prostu do żadnej z sal, bo w każdej chwili może ktoś nas zobaczyć. No i z całą pewnością będziemy próbowali tych zaklęć, przez co zniszczymy tam dużo przedmiotów.
Agnes zmarszczyła brwi. Na zewnątrz tym bardziej odpadało, chyba, że wydostaliby się poza teren szkoły, ale nie znali żadnych tajemnych przejść. Znał je Tommy, a spytanie się go o to, jak można wyjść ze szkoły, bez wiedzy nauczycieli, byłoby jednoznaczne z powiedzeniem mu w twarz ,,Cześć, chcemy zrobić coś nielegalnego. Powiesz nam, jak wyjdziemy ze szkoły?". Oczywiście zadanie takiego pytania Agnes wcale nie przeszkadzało. Wiedziała, że chciałby się dowiedzieć, co knują. No, a przecież nikt nie miał o tym wiedzieć.
Później przypomniała sobie o sali z fortepianem. Czemu, kiedy chodziło o ukrycie się, zawsze myślała o tej sali? Przecież zupełnie się nie nadawała – było w niej pełno ciężkich mebli i gratów. Ale ta sala powyżej...
– Ja wiem – odpowiedziała i chwyciła Dale'a za przegub, prowadząc go do jednego z bocznych korytarzy, przed pokojem wspólnym. Pamiętała to miejsce i wiedziała, że jest bardzo blisko ich pokoi. Właśnie dlatego nadawało się idealnie.
Wchodząc do korytarza przyjrzała się drzwiom. Dale cały czas na nią patrzał, tylko podejrzewając o czym może myśleć. Po chwili ruszyła dalej i zatrzymała się przy pustej ścianie.
– Agnes tu... – przerwał, kiedy włożyła rękę w ścianę.
Dopiero po chwili zauważył drzwi, które ukazały mu ciemny pokój. Wszedł na nią do środka i zamknął drzwi.
Zapalił różdżkę. Agnes zrobiła to samo.
Na podłodze było mnóstwo niepotrzebnych śmieci, a w całym pokoju panował mrok. Ale w końcu śmieci można posprzątać, a światło zawsze się jakoś skombinuje.
– Jesteś genialna! – wypalił nagle i przytulił się do niej, gasząc przy tym różdżkę, by jej nie poparzyć.
– Tak... wiem – mruknęła. Dalej nie była w stanie przywyknąć do takiej otwartości ze strony innych ludzi. Nie była też pewna, czy dobrze zrobiła, pokazując komuś to miejsce. W końcu było tak blisko jej fortepianu, a to była bardzo intymna sprawa. Nikt tu nie przychodził. No tak, ale w końcu to ty będziesz stale zaglądać to tej cholernej księgi, chociaż nie masz z nią nic wspólnego pomyślała.
– W takim razie widzimy się przed kolacją? – spytał, upewniając się. Agnes tylko kiwnęła głową.
Dale jeszcze raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Nagle wyciągnął przed siebie różdżkę i wykonał nią poziomy, długi ruch, przesuwając w ten sposób wszystkie przedmioty do prawej ściany pokoju.
Następnego dnia Hedion postanowił zabrać swojego przyjaciela do niemal nigdy nieuczęszczanej części lasu. Była oddalona o wiele kilometrów od ich obozu, lecz jednak to nie z powodu odległości postanowił użyć magii teleportacji. Andrew podejrzewał, że jego mistrz założył na tę partię lasu blokadę, która nie pozwalała nikomu trafić tutaj przez przypadek.
Przed nimi zmaterializowały się trzy ogromne klatki pełne ciemno-brunatnych stworów, z oczami jak u owadów. Bezwargie usta odsłaniały ostre zęby. Stworzenia raz na jakiś czas otwierały szczęki, by wysunąć z niech nienaturalnie długie języki, lub głośno wrzeszczeć w celu oznajmienia o swoim głodzie. Długie ręce (na których miejscami brakowało skóry, przez co można było dokładnie zobaczyć jak wyglądają żywe ścięgna i mięśnie) wystawały z klatek, próbując złapać cokolwiek, co nadałoby się do zjedzenia.
– Wydają się być niepocieszone — mruknął Andrew.
Odpowiedział mu życzliwy śmiech Hediona.
– Każdy, kto byłby zamknięty w klatce bez pożywienia, wydawałby się niepocieszony.
Andrew nie odpowiedział. Dobrze o tym wszystkim wiedział. Był świadomy tego, że to właśnie jego mistrz zesłał na świat plagę potworów. Jednak tamtych było tylko kilka i były one jedynie marnymi próbkami. Te były znacznie ulepszone i były nich pełne trzy, ogromne klatki. Nie wspominając już o tym, że mogły się same rozmnażać. To będzie prawdziwa armia, siejąca spustoszenie pomyślał z podziwem.
– Jaki jest plan?
– Najpierw musimy jeszcze trochę poczekać i dać im się rozmnożyć - odpowiedział z delikatnym uśmiechem, wskazując głową na klatki. – Później zrobimy to co poprzednio. Dajmy się tym czarodziejom wykazać. Przetrwają tylko najsilniejsi. Reszta jest całkowicie zbędna.